niedziela, 7 października 2012

Moje sny: Rozdział 4

„Chyba jesteśmy zgodni, że ma potencjał na Strażnika Snów, a skoro jet na celowniku tym bardziej powinniśmy go uczyć. Wybraliśmy ciebie.” - Te słowa dźwięczały mi jeszcze długo w głowię gdy zmierzałam z powrotem do szkoły.
Ja miałam zostać nauczycielką? Co prawda mam podejście do dzieci, ale nie jestem pewna, czy dam sobie radę przedstawicielem młodzieży niewiele młodszego ode mnie.
Nie miałam żadnych obiekcji odnośnie decyzji przewodniczącego, w przeciwieństwie do Zeda, który najwyraźniej miał kilka wątpliwości. Nie sądził by nauczanie kogoś nowego w takim momencie należało do dobrych pomysłów. Twierdził, że ja mam już i tak sporo na głowie. 
Niech on się już o mnie nie martwi. Spokojnie dam sobie radę, ale dopiero po powrocie do domu.
Tak rozmyślając dosłownie wpadłam na kogoś i chwilę potem już leżałam na podłodze. Spojrzałam w górę, na postać przede mną, a na moich ustach pojawił się nieco głupkowaty uśmiech.
–     Och...Dzień dobry, to jest, przepraszam panie dyrektorzę.
–     Panienka nie na lekcji? - odezwał się basowy głos, mężczyzny-olbrzyma odzianego w czarny garnitur.
Na korytarzu panowała cisza zakłócana jedynie przytłumionymi głosami dobiegającymi z sal lekcyjnych.  Miała trzydzieści minut „spóźnienia” i w zasadzie to już nie miałam po co iść na matematykę.
Nie minęło jednak pięć minut, a już byłam na lekcji. Otóż gdy powiedziałam iż zgubiłam klasę (to normalne że uczeń pierwszej klasy liceum gubi się w budynku, w którym nie orientuje się gdzie jest dana sala) dyrektor był tak wspaniałomyślny, że mi nie tylko wskazał miejsce którego „szukałam”, ale jeszcze mnie tam zaprowadził. Ten człowiek chciał być pomocny, albo nie ma co robić. W każdym razie powstała niezła afera, a pani od matmy postraszyła mnie, że jeszcze jedna taka ucieczka (a to była moja pierwsza), a wpisze mi uwagę.
Niektórzy dzień w dzień wagarują i dla nich to norma, a ja zrobiłam to tylko raz i już mam przez to kłopoty. Wniosek – do niektórych rzeczy trzeba mieć talent.

Maria koniecznie chciała wiedzieć co ja robiłam z tym chłopakiem tak długo. Musiała mieć jakieś skojarzenia to pewne. Nie mogłam go przedstawić jako mojego kuzyna, gdyż nie istniało  między nami żadnego podobieństwa. W zasadzie nie miałam żadnej wiarygodnej historyjki, więc pozwoliłam jej myśleć że jesteśmy niedoszłą parą, a w każdym razie nie zaprzeczałam, choć oczywiście nic między mną a Zedem nie było. Po pierwsze, dlatego że nigdy tak o o nim nie myślałam i mimo uwagi Marii nadal nie myślę, po drugie mam tylko szesnaście, no prawie siedemnaście lat. To może wystarczająco by rozglądać się za chłopakami, ale nawet, gdy już jakiegoś wypatrzę to nie potrafię flirtować i kończy się to zwykle zwykłą przyjaźnią.
Inna sprawa, że po prostu mam pecha, bo większość chłopaków jest już pozajmowanych. Jest ich mniej niż dziewczyn w naszej szkole. Na jednego przypada średnio jedna i pół młodej kobiety, a ja nie znam się na odbijaniu. Po prawdzie nie chce się znać. Jeśli już miałabym życzyć komuś rozpadu związku to pewnie byłby to chłopak z trzeciej klasy technikum.
Eh... niestety to niemożliwe, że on tak sam z siebie zerwie ze swą dziewczyną i mnie zauważy.  Tak nie ma. Tylko odważni w ten konkretny sposób zasługują na miłość, pozostali muszą liczyć na cud. To dołująca myśl, ale prawdziwa. Takie jest właśnie prawdziwe życie i mogę tylko mieć nadzieję, że w krainie snów będzie inaczej, ale to tylko iluzja.  Prawdziwy obiekt moich westchnień za rok, czy dwa skończy edukację w naszej szkole i zniknie z mojego życia. W najlepszym wypadku o nim zapomnę i znajdę innego.  Z drugiej strony uważam, że taka miłość jest bardzo romantyczna mimo iż nic z niej nie wyniknie. Nie ma żadnych kłótni o głupoty, nie ma rozczarowania gdy się okażę że jednak do siebie nie pasujemy. Najlepsze to to iż mój wyśniony książę na zawsze pozostanie ideałem, nawet jeśli w rzeczywistości nim nie jest. Nie złamie mi serca bardziej, niż tym że mnie nie widzi.
Chyba nieco odeszłam od tematu.
Wracając do domu z Marią. Jak zwykle zupełnie nie zwracałam uwagi na to co mnie otaczało. Właściwie ograniczałam się jedynie do tego by nie dać się przejechać samochodom. Zastanawiałam się, czy można się przyjaźnić z kimś i mieć przed nim tajemnicę. Przecież ukrywam przed nią całkiem spory fragment mojego życia. Moje sny.  Nie znam przyjaciółek, które celowo unikałby opowiadania sobie snów. Tymczasem my prawie wcale nie wypominamy o tej szerzę życia. Jakbyśmy się umówiły.
Czy można się przyjaźnić z kimś kogo nie do końca się zna?
Przyjrzałam się Marii i doszłam do wniosku, że jestem egoistką. Myślę tylko o tym czy ona zna mnie wystarczająco podczas gdy prawdziwe pytanie brzmi: czy ja znam ją?
Nim się jednak rozeszłyśmy zdążyłam przypomnieć sobie wszystko co o niej wiem i uznałam że tak. Wiem o niej chyba wszystko to co powinnam. Kiedy ma urodziny, co lubi czego nie, co potrafi, czego się boi i o czym marzy. 
–    Do zobaczenia jutro. - Pomachałam do niej i każda poszła w swoją stronę.

W domu zastałam ojca dokładnie w tym samym miejscu gdzie go zostawiłam, a trzeba zaznaczyć iż było już kilka godzin po dwunastej w południe. Dziś żadne z nas nie pracuje, więc nie było powodów by go budzić i kazać doprowadzić się do porządku, szczególnie że on nie najlepiej znosił gdy ktoś sugerował, że jest pijakiem czy alkoholikiem.
Przypominał mi Pijaka z Małego Księcia który pił by zapomnieć, że pije.  Ja tymczasem śnie by nie pamiętać, że muszę się kiedyś obudzić.
Spanie w dzień to u  mnie norma. Może dlatego że przy sztucznym świetle jakoś łatwiej mi się uczyć. Tak więc za pomocą medalionu przeszłam przez szafę do Ogrodu Marzeń chłopca którego kazano mi szkolić. Zwykle wiem gdzie szukać ofiary ataku, ale co robić gdy nie jest ona na chwile obecną bezpośrednio zagrożona?
Przeczesałam swe białe włosy  i  powoli wypuściłam powietrze z płuc jednocześnie rozglądając się gdzie się znalazłam. Gdy otacza mnie fikcja jestem dużo bardziej koncentrowana na otoczeniu i zachodzącym w nich zmianach.
Tym razem otaczał mnie zewsząd  wysoki żywopłot, który tworzył skomplikowany labirynt. Nie jestem pewna, czy tworząca go roślina w ogóle istnieje. Chłopak musi mieć albo bogatą wyobraźnię albo znać się na egzotycznej florze. Ciemne niebo nade mną  upstrzone przez gwiazdy wyglądało niepokojąco, choć nie do końca wiem co powodowało, że tak to widziałam. Może to iż ciała niebieskie za szybko się poruszały po swych orbitach.
To wszystko i moja wiedza wyniesiona z doświadczenia i senników wskazywała iż obiekt jest zaniepokojony i zestresowany ciągłymi atakami. Bezradny i sfrustrowany zapewne błądzi obecnie podobnie jak ja.
Jak niby mamy się spotkać?
Nawet go nie znam. Czy uda mi się jakoś wyczuć to, że znajduje się gdzieś obok? Bo to że jest w swym ogrodzie to wiem na pewno. Inaczej nie dałabym rady się tu dostać. Widocznie mieszka on w zupełnie innej strefie czasowej niż ja. Skoro sypia gdy u mnie jest pora obiadu. 
Ponownie spojrzałam w niebo.
Gwiazdy.
Przeznaczenie.
Los.
Muszę gdzieś go znaleźć, zanim się obudzi, albo co gorsza jeśli coś obudzi mnie.
Idę po drodze pełnej zwiędłych liści szeleszczących mi pod nogami. Nie widzę ich. Moje stopy otacza mnie mgła.  Ubrana w pelerynę zdaję się unosić jak duch w przestrzeni, a jednak nogi bolą mnie coraz bardziej od biegu.
Najpierw skręcam ciągle w lewo, ale tylko gdy nie mam innego wyjścia. Potem gdy trafiam na ślepy zaułek staram się skręcać tak by nie trafić do punktu wyjścia, ale najwyraźniej mi to się nie udaje, bo jestem przekonana, że już kiedyś widziałam ten sam zakręt i ten sam krzew białej róży.
Te miejsce wydaje mi się aż za bardzo przepełnione symboliką. Podobnie jak ogród przewodniczącego pełne jest przeróżnych kolorowych rośli, które jednak służą tu za  ściany nie do przejścia.
Przez moment jestem pewna że ktoś, lub coś przebiegło koło mnie. Nie wiem czy to Rycerz, moja wyobraźnia czy jakieś zwierzę, które nie jest niczym niezwykłym we śnie.
–    Czekaj. Nie chce ci zrobić krzywdy! - krzyczę w razie gdyby ta pierwsza opcja się sprawdziła.
W końcu co mi szkodzi trochę się powydzierać. Nikt prócz niego mnie nie usłyszy. W najgorszym wypadku po przebudzeniu będzie mnie nieco bolało gardło, ale ból to tylko stan umysłu, a krzyk to sposób na wyładowanie emocji.
Biegnę w kierunku w którym wydaje mi się, że coś zaszumiało. Możliwe, że to tylko wiatr, ale wolę to sprawdzić.
–    Wiem, że tutaj jesteś – mówię choć już sama nie wiem, czy to prawda czy po prostu próbowałam zmusić go do nawiązania dialogu. Nie znoszę mówić sama do siebie.
–     Odejdź. Zostaw mnie.
Dalej labirynt tworzyły kamienne bloki równie wysokie co wcześniej żywopłot. Biło od nich chłodem. Te nieprzyjazne ściany porastały bluszcze dlatego wolałam ich nie dotykać. Co jeśli one i towarzyszące im niecodzienne korzenie są trujące?
Wówczas doszło do mnie, że to przecież nie atak, więc nie Nocne Marry kontrolują krajobraz tylko podświadomość chłopca.
–     Ja nie mam broni.
–     Ale możesz ją stworzyć z niczego, prawda?
Zadziwiające – pomyślałam wówczas. Tylko raz mnie zobaczył. W dodatku gdy z pewnością miał ważniejsze zmartwienia niż przyglądanie się mi, a co ciekawsze zapamiętał to co zobaczył. Ludzie zwykle zapominają sny.
–    Tak racją... Bystry dzieciak z ciebie.
Co poradzę, że wszystkich chłopaków młodszych ode mnie o rok uważam za dzieci?
–     Kim jesteś i co tutaj robisz? – ponownie usłyszałam głos i nadal nie wiedziałam skąd dobiega.
–    Chmury zasłoniły część nieba i zrobiło się nieporównywalnie ziemnej. Starałam się zachowywać spokój, ale mimo to przyłapywałam się na tym że rozglądam się, jakbym się spodziewała że chłopak stoi gdzieś za którymś z zakrętów i tylko czeka by mnie zajść od tyłu. 
W Ogrodach Marzeń nie liczy się wiek. Co więcej im dziecko młodsze tym zazwyczaj ma więcej wyobraźni, a więc jest potężniejsze. Tym trudniej jest mi uwierzyć, że Mirai straciła moc. Będąc najmłodszą, a więc i najsilniejszą z nas.
–     Chce ci pomóc. Pamiętasz, że potrafię wyczarowywać broń – uznałam że słowo „wyczarować” brzmi lepiej i jest bardziej zrozumiałe niż „ przywołać” lub „zmaterializować”. - Chcę cię tego nauczyć.
–     Nie wieżę ci. - Wyczułam nowa nutę ukryta pomiędzy tymi słowami. Czyżby strach? On się mnie boi? Co we mnie jest strasznego?
–    Może mój  wygląd w tym świecie nie ma na celu podkreślać mą urodę, ale żeby zaraz odstraszać...
–    Mogłam przypominać ciemną perłę, postać która ma w zwyczaju wyskakiwać z cienia i jak fatamorgana znikać. Dla kogoś nastawionego negatywnie do podobnych niewyjaśnionych zjawisk uchodziłam zazwyczaj za zabawną, dziwną lub śmieszną pomyloną dziewczynkę z jakąś szmata na głowie.
–    Słowem, spodziewałam się różnych reakcji, ale nie strachu. Pośpiesznie zdjęłam kaptur. Teraz czułam się zupełnie odkryta, bezbronna i możliwe, że bałam się bardziej niż on sam. Mimo to ruszyłam przed siebie pewna, że już wiem gdzie on jest – w centrum labiryntu.
Mgła stopniowo ukazywała mi bruneta siedzącego pod jedną ze ścian nieforemnego ośmiokątnego pomieszczania o tylko jednym wejściu. 
–    Skąd mam mieć pewność, że nie jesteś kolejnym koszmarem? Tyle ich już to było. Jeden tak ja tym twierdził, że mi pomoże wyglądał jak człowiek, ale koszmary się go słuchają.
Wówczas ujrzałam ranę biegnącą przez całą długość ręki.
–    On ci to zrobił?
–    On ciągle tu jest – szepnął chłopiec, a ja poczułam jak ciarki przebiegają mi po plecach. - I wygląda na to, że chce mnie zabić.

__________________________________________________________________________________

Ciąg dalszy za tydzień, jeśli odnajdę wenę.

niedziela, 30 września 2012

Moje sny: Rozdział 3

Rozdział 3

–    Lidka! Pobudka - usłyszałam jak moja koleżanka z ławki ostrzegawczo szepcze mi do ucha.
–    Co? – mamroczę.
–    Znów zasnęłaś na lekcji – wyjaśniła Maria.
–    Rozejrzałam się odkrywając, że faktycznie jestem w sali lekcyjnej. Na ścianach wiszą  tablicę z podstawowymi informacjami o okresach literackich.  Przed pustą tablicą stała polonistka, która swym zwyczajem zawszę wstawała ze swego miejsca, gdy chciała nawrzeszczeć na osoby w tylnych ławkach, które rozmawiały jak zorganizować w szkole dyskotekę, albo  tak jak ja spały w najlepsze.
Pani P. ma  skłonność do cichego tłumaczenia lekcji. Jest to swego rodzaju prowokacja zmuszająca ucznia do wytężania słuchu. Mnie jednak taka strategia skutecznie nudzi, dlatego też wolę sama sobie przejrzeć temat w podręczniku, a potem nie mając co robić pogrążam się w marzenia i potem Maria musi mnie budzić.  Natomiast nauczycielka patrzy na mnie jakby planowała mnie z miejsca zamordować swymi błękitnymi, oczami, które na chwilę obecną bardziej przywodzą mi na myśl chmury burzowe.
Nauczycielka kazała mi wyjaśnić wymowę jakiejś sceny, ktrą właśnie omawiali. Widocznie właśnie to przed chwilą tłumaczyła klasie.
Bez zająknięcia choć z lekka sennym jeszcze głosem recytuje to co mi świta na ten temat i jest tego wystarczająco dużo by uciszyć Panią P. i przy okazji ją zdenerwować.
Nie jestem może mistrzem w wyprowadzaniu nauczycieli z równowagi, chłopcy z mojej klasy są w tym lepsi, ale rzadko się zdarza by ktoś zapytał mnie o coś czego nie wiem. Jeśli nie podręcznik to pomaga mi Maria.
Dziewczyna ta ani nie miała nawagi, ani niedowagi. Włosy również posiadały nijaki kolor, ni to blond ni to brąz. W zasadzie nie wiem również, czy można by ja nazwać szatynką. No może nie brzmi to za logicznie, ale tak to właśnie jest z urodą co po niektórych.
Zresztą szufladkowanie ludzi za pomocą wyglądu jest głupie i dobrze, że pojawiają się czasem ludzie którzy są ponadto. Jej oczy podobnie jak moje miały intensywnie niebieskie tęczówki, zupełnie jakby w naszych żyłach płynęła ta sama krew. Po przyjrzeniu się widać iż nasze rysy zupełnie się różnią.
Poza genetycznymi różnicami, ja miała włosy do ramion...no może ciut dłuższe. Ona tymczasem niemal do pasa,  jednak zawsze je spinała w kok tak, że tego nie widać. Myślę, że to daje wam już jako taki pojęcie tego jak wyglądamy.

Tak więc na korytarzu pomiędzy lekcjami śmiałyśmy się do łez, z miny polonistki, z żartów naszych kolegów z klasy (czego ci nie wymyślą) zwłaszcza tych na biologi. Cóż...temat o rozmarzaniu daje pole do popisu. Uśmiech miałam od ucha do ucha dopóki nie zauważyłam czarnowłosego chłopaka stojącego koła tablicy z ogłoszeniami. Wówczas jak za sprawą różdżki, wesołość zupełnie mnie opuściła. Nie mógł znaleźć lepszego miejsca by mnie spotkać. W końcu każdy uczeń ma w obowiązku codziennie zapoznać się z ogłoszeniami o zmianach, które tam wiszą.
Od razu go poznałam, choć jego strój, dżinsy i czarna bluza z kapturem, sprawiał iż idealnie wtapiał się w tłum uczniów i praktycznie niczym się nie wyróżniał. Był w moim wieku, ale nie uczył się tutaj, nawet nie mieszkał w okolicy,  ponieważ tak jak ja należał do Strażników Snu, zakładałam że stało się coś o czym powinnam wiedzieć skoro się fatygował.
–     Cześć Lidka – powiedział czarnowłosy wyciągając słuchawki z uszu.
Obserwował mnie uważnie i chyba nawet próbował się uśmiechnąć, ale mu to nie wyszło.
–     Cześć ZED – powitałam go jego ksywką, która to odnosiła się bezpośrednio do jego inicjałów, czyli dwóch liter „Z”.
Poznałam go z Marią, tak by przedstawić jego osobę jak najbardziej niewinnie. Ona również musiała zauważyć iż nigdy wcześniej go tu nie widziała. Poznała to po jej zdziwionych oczach.  Z początku rozmawialiśmy o różnych ogólnikach. O tym, że mamy straszną polonistkę, która zanudza nas na śmierć, a potem ma do nas pretensje, że śpimy na lekcji. Wspominałam o tym, że po szkolę muszę iść prosto do domu, bo ojciec jest chory. Kac to okrutna choroba, (acz uleczalna) więc w zasadzie nawet nie skłamałam.
W pewnym momencie delikatnie dałam o zrozumienia przyjaciółce, że chcemy pobyć na osobności.
–     Co tam u ciebie? Miałaś jakieś koszmary ostatnio? - zaczął lekkim tonem szyfrowaną rozmowę, obserwując swymi brązowymi oczami jak Maria znika za rogiem korytarza.
–     Ostatni dość często. Prawię się nie wysypiam.
–     Coś nowego?
–     Nie. Mityczne potwory. - Pomyślałam o tym rycerzyku z przedwczoraj, ale z jakiegoś powodu nie wydał mi się na tyle ważny by o nim wspominać Zedowi. - Miałam koszmar o dwójcie małych dzieci, które niemalże pożarł potwór, którym ich straszyłam.
–     Wcześniej mówiłaś, że te dzieciaki cię denerwują, a teraz jest ci ich żal? - Wydawał się zbity z tropu.
–     To że ktoś mnie denerwuje to nie znaczy, że mogę pozwolić by tej osobie stała się krzywda -  spokojnie mu wyjaśniłam.  

Ta uwaga dała mu do myślenia. W ciszy wyszliśmy na  zewnątrz z zamiarem wybrania się za szkołę.
–     Wiesz, jakby co mogę ci czasem pomóc – zaoferował się, lecz ja nie odebrałam tego jako oznakę tego, że on się o mnie martwi.
Za dobrze go znałam. Zed po prostu nie przepości okazji żeby się wykazać. Walka jako Strażnik Snów to całe jego życie.
–    To miło z twojej strony – odparłam dyplomatycznie. - Jednak gdy ofiarami padają osoby z mojej okolicy czuje się za nich odpowiedzialna.
–    Rozumiem – powiedział lecz jego ton głosu mówił mi, że nie jest to do końca prawdą. Brzmiało w nim nie tylko zawód co niezadowolenie z tego, że coś nie poszło po jego myśli.
–     Co się stało? - Wiedziałam, że nie przyjechałby pół kraju tylko by się spytać, czy nie może wziąć na siebie części moich obowiązków. Mógł o to zrobić we śnie.
–     Niedługo rozpocznie się zebranie, ale jeśli nie chcesz mogę im powiedzieć, że miałaś coś ważnego do załatwienia i wszystko ci potem przekażę.
–    Owszem miałam coś ważnego – lekcję. Już słychać było dzwonek i wszyscy uczniowie wracali ze spacerku, plotek, lub papieroska z powrotem do klas, a ja stałam bijąc się z myślami . 
Z tego co wiem zebrania są obowiązkowe i nie można sobie tak po prostu na nie czekać. Ciężkie drzwi szkolne otwierały się i zamykały niemalże rytmicznie podczas, gdy ja poważnie rozważałam propozycję Zeda. Musiałby wymyślić coś naprawdę poważnego by mnie usprawiedliwić przed resztą. Poważne kłamstwo. Czy warto oszukiwać tylko po to by mieć obecność na lekcji?  Czy lepiej spytana  gdzie byłam na lekcji bezczelnie powiedzieć wychowawczyni, że miałam ważniejsze sprawy niż matematyka?
Do podjęcia decyzji skłoniła mnie dość bolesna myśli. Mianowicie ojciec na pewno nie zareaguje, choćby nauczycielka poinformowała go o tym, że zwiałam. Zacisnęłam szczękę. Paznokcie wbijały mi się z skórę.
- Nie trzeba. Idę z tobą – powiedziałam zła na niego, że w ogóle proponował pomoc. Zupełnie jakby to była jego wina, że mam takiego ojca, że zebranie odbywa się podczas, gdy ja mam lekcję i że nigdy jeszcze nie uciekała ze szkoły przez co mam straszne wyrzuty sumienia.
Jak tak się zastanowić Zed musiał się bardziej poświęcić, gdyż musiał opuścić na pewno więcej niż jeden dzień w szkole by mnie poinformować. Wszystko dlatego, że nie stać mnie na taki luksus jak telefon, czy internet o telewizji już nie wspominając. 

Chwile potem staliśmy już  w Ogrodzie Marzeń przewodniczącego naszej grupy Strażników Snów (w skład całej organizacji wchodzi o wiele więcej ludzi), a miejsce to wyglądało jak najprawdziwszy ogródek. Drzewa owocowe i wrzątki przeróżnych warzyw i owoców prowadziły nas do ozdobnego krzesła za którym rosło mnóstwo kolorowych kwiatów. 
Wszyscy Strażnicy Snów z naszej grypy znajdowali się już na miejscu.  Łącznie było nas około dwudziestu, ale kogoś brakowało.
Na zebraniu Przewodniczący powiedział  iż „źle się dzieje w państwie duńskim”.
Nie pytajcie mnie skąd dziesięcioletni  blondyn o okrągłych okularkach wziął ten tekst. 

Możecie uważać, że to nieco dziwne, że tak poważnej organizacji przewodzi ktoś nieletni. Na naszą obronę wspomnę tylko iż, gdy ja miałam sześc lat, on wyglądał na tyle samo co obecnie i na chwile obecną również nie wygląda na to by miał się zmienić. 
Wokół nas fruwały motyle i bzyczały niegroźne pszczoły. Każdy z każdym przywitał się uprzejmie i wymienił kilka zdań. W końcu długo się nie widzieliśmy.
Gdy wszyscy już zajęli miejsce za długim stołem przewodniczący swym dziecięcym głosikiem zaczął wyjaśniać powód ich zebrania. 
–    Coraz więcej Nocnych Marr atakuje, ale co gorsza robią to w sposób zorganizowany. Niedawno Mirai została pozbawiona mocy.
O razu wyjaśniam iż Mirai to mała dziewczynka, która w rzeczywistości nazywa się Magda. Przyjaźniła się z Zedem, ale ten nie wydawał się zaskoczony wieścią o nieszczęściu przyjaciółki. Zdenerwowany, smutny, ale z pewnością już wcześniej o tym wiedział. Ja nigdy jej nie lubiłam. Była złośliwa i wścibska. Nikomu jeszcze nie udało jej się przekonać do własnych racji. Miała swą irytującą dumę i należała do osób potwornie upartych. Teraz jednak było mi jej żal. Jeśli przegra się w pojedynku z Marami, nie można umrzeć, ale traci się zdolność przeżywania snów i podróży pomiędzy Ogrodami Snów.
–     Marry coraz częściej atakują. W dodatku zupełnie się ze swymi atakami nie kryją. Czasem działają tuż pod naszym nosem.

Usłyszawszy to szybko opowiedziałam wszystkim o przypadku Kajtka i Michała, gdyż faktycznie do tej pory ratowałam głównie obce mi osoby.
–     Ja mam tak samo – powiedział Zed od niechcenia. - To nic nowego. Wśród ofiar często pojawiają się osoby, które znam. - Chłopak wzruszył ramionami, nie rozumiejąc w czym reszta widzi problem.
–     W każdym bądź razie będziemy od dziś pracować w parach.
–     Nie potrzeba – Zed wyraził swą niechęć nieco za głośno dlatego też wszyscy spojrzeli na niego. - Ja świetnie sobie poradzę sam. Wolę robić wszystko po swojemu. Druga osoba tylko by mi przeszkadzała, choćby nie wiadomo jak była utalentowana.
–     To potrzebny środek ostrożności – zauważył jedenastolatek. - Nie chcę jednak nikogo zmuszać. Proszę was tylko byście byli w kontakcie.
–    Kto będzie ze mną w parzę? - spytałam tylko.
–    Dla ciebie Lidka, mamy specjalne zadanie.  Nie tylko osoby z naszego najbliższego otoczenia zostali zaatakowani.  Ostatnim czasy Nocne Marry uwzięły się na pewnego chłopca.
Dziecko to nie posiadało żadnych specjalnie widocznych cech odróżniających od reszty ludzi na ziemi, dlatego przewodniczący pokazał mi jego zdjęcie.
Szatyn, błękitne oczy, szczupła twarz, karnacja typowa dla przeciętnego mieszkańca europy.
–    Dlaczego uważacie, że Marry się na niego uwzięły? - spytał Zed, jakby uważał iż przesadzają. 

–     Może dlatego, że każdy z nas przynajmniej raz musiał go ratować – wyjaśnił pewien ciemnoskóry Strażnik Snów nieznany mi z imienia.  
–     Zgadza się. To ten sam rycerzyk, co wtedy- pomyślałam na głos. 
–    Co? Wcześniej słowem nie wspominałaś, że o kimś takim śniłaś! - zauważył Zed jakby uważał, że właśnie to sobie zmyśliłam, byle tylko coś powiedzieć.
–    Nie sadziłam, że to ważne, z reszta to moja sprawa co mi się śni.
–    Chyba jesteśmy zgodni, że ma potencjał na Strażnika Snów, a skoro jest na celowniku tym bardziej powinniśmy go uczyć. – Przewodniczący spojrzał na mnie.

środa, 26 września 2012

Moje sny: Rozdział 2

–    Do łóżek marsz! - nakazałam dwójce dzieciaków w wieku sześciu i dziewięciu lat.
–    Nie chce mi się spać. Jestem już za duży by się kłaść o dwudziestej pierwszej. Nie jestem już dzieckiem – buntował się ten starszy, imieniem Michał używając  kanapy jak trampoliny.
Nawiasem mówiąc mnie na taki mebel nie byłoby stać nawet gdybym oszczędzała przez miesiąc. Nie mówiąc już o pozostałych luksusowych przedmiotach, telewizorze plazmowym i mięciutkim białym dywanie na którym obecnie stałam. Pozostała część domu również została wyposażona z rozmachem w przeróżne drogie sprzęty i korzystałam z każdej wolnej chwili by się im napatrzeć.
–     Nie jesteś dzieckiem? Uważaj, bo przekaże to twoim bliskim co zwolni ich od dawania ci prezentów na Dzień Dziecka, powiem to też Zajączkowi, Świętemu Mikołajowi, Gwiazdorowi...- tak wymieniałam.
–    Nie zrobisz tego! - krzyknął malec tak przestraszony, że aż przestał skakać.
Jego młodszy braciszek, Kajtek zajęty własnym światem w którym był prawdopodobnie pilotem myśliwca, lub samym samolotem latał po pokoju i co jakiś czas znikał na korytarzu. Tak jak rycerz dobywa miecza by stoczyć pojedynek tak ja wyjęłam komórkę z kieszeni.
–    Już do nich dzwonie. A dla Kajtka wezwę Boboka.
Oczywiście zaraz zrobił się pisk i obaj pobiegli do pokojów, by tam włożyć piżamy.
Od razu wyjaśniam, że to nie moje rodzeństwo, tylko dzieci pewnej zamożnej kobiety, którymi się opiekuje wieczorami, podczas gdy ona ma „czas dla siebie” i „odpoczywa od swego jakże stresującego życia”. Nie narzekam. Te maluchy są przynajmniej na tyle duże, że nie muszę im zmieniać pieluch i nie wymiotują...za często.
Zarabiam na życie jako opiekunka, względnie niania. Czasem w wakacje dodatkowo zatrudniam się w jakimś sklepiku (choć o to coraz trudniej), albo pieski wyprowadzam (a głównie jednego – mojej babci, ale też za kasę).
Wracając do dzieci. To czym je straszyłam tak naprawdę nie istnieje. Podobnie jak Nocne Marry (które nie wiedzieć czemu piszę z dużej) Boboka, każde dziecko wyobraża sobie inaczej, jako kogoś/ coś strasznego. Trochę jak Bogin z Harrego Pottera. Ja swego czasu wyobrażałam go sobie jak przygarbionego człekopodobnego stwora szczelnie okrytego płaszczem  o zdeformowanej twarzy okrytej bandażem, ale jak już powiedziałam ta wizja jest tylko moja i wynika z różnych horrorów, które podglądałam.
Słysząc ich przytłumione wystraszone szepty nie mogłam się nie śmiać. Co w tym zabawnego? Otóż oni naprawdę wierzą ze taki  potwór ma telefon, którego numer jest mi znany. Ma to swoje plusy – nie muszę się wydzierać przez okno. Co do pozostałych postaci, możecie wierzyć, lub nie ale każda niania ma do nich numer.
Ach te dzieci... Kiedyś wystarczyło im zagrozić, że nie przeczytam im bajki. Jednak przy częstości mych odwiedzin kiedyś musiały się skończyć, a ile razy można czytać w kółko jedną i tą samą opowieść. Szczególnie, że oni nie chcieli słyszeć o innej. 

Wieczór mijał powoli, chłopcy zasnęli, a ja w przestronnym salonie usiadłam sobie w koncie i czytałam książkę. To ten nudny moment w opowieści więc go pominę wspominając jedynie, że nie jestem typem który czyta książki nałogowo. Jak polubię jaką historię to czytam ją w kółko, nawet kilkanaście razy. W każdym bądź razie. Za oknem padał deszcz, ale dzięki latarnią ulicznym z pewnością nie było ciemno. Przynajmniej do czasu aż zaczęły mrugać i zgasły. Oddłużyłam książkę, nawet nie zaznaczając gdzie skończyłam.  Miałam złe przeczucia.
Z trudem wymacałam ściany i idąc wzdłuż nich (przy okazji pozrzucałam i prawdopodobnie potłukłam kilka rzeczy, dużo cenniejszych niż moje kolano które uderzyło w pewne krzesło) doszłam do kuchni, a tam bo hałaśliwym grzebaniu po szufladach odnalazłam latarkę.  Uzbrojona w zasilane przez baterię światło ruszyłam na piętro do pokoju chłopców. Tak jak się spodziewałam – spali, ale nie był to spokojny sen.
Atak.
Tak miałam pewność, że nawiedziła ich jakaś Nocna Marra.  Zbiegłam z powrotem do salonu gdzie w plecaku miałam swój medalion. Przyłożyłam go do mięciutkiego dywanu i wskoczyłam do dziury, która pojawiła się w podłodze.
Kierując się instynktem i mruganiem medalionu trafiłam do snu chłopców. Taki wspólny sen nie był niczym dziwnym. Często zdarzało się, że dwójka przyjaciół lub rodzeństwa, a czasem i obcy sobie ludzie  mają ten sam sen w tym samym czasie.  Nie zdziwiło mnie również to co im się śniło.
Bobok w ich wyobraźni miał nienaturalnie długie i chude palce przywodzące na myśl odnóża pająka. Jego sylwetka była  nieznacznie zgarbiona.  Okrywał go ciemny płaszcz z kapturem. Zielony niczym kosmita, posiadał głos ich sąsiadki z naprzeciwka. Tak...dziecięca wyobraźnia nie zna granic.
Czy czułam się winna, że zmora którą ich straszyłam, teraz ich atakuje? Nie. Jeśli Marry upatrzyli ich za cel  to pojawiły się tak czy siak. Jeśli nie tak to w innej formię. Poza tym specjalnie nie mówiłam im jak wygląda i jakie ma  moce. To że wygląda tak, a nie inaczej jest tylko i wyłącznie winą ich wyobraźni, lęków i strachu.
Kajetan i Michał jak przystało na zwyczajne ofiary, byli sparaliżowani strachem i bali się nawet oddychać, a co dopiero stawiać opór. Walka nie trwała długo i nie miała w sobie nic nadzwyczajnego. Niepokoił mnie sam fakt iż w ogóle miała miejsce, o tym jednak myślałam nieco później.


Po męczącej walce z Bobokiem (przeżywanie koszmarów zawsze męczy) ocknęłam się na kanapie w salonie. Zegar wybijał pierwszą w nocy. W przedpokoju dało się słychać kroki, pobrzękiwanie kluczy, odgłosy ściągania i zawieszania  płaszcza, bądź futro. Natychmiast się podniosłam. Co to by było jakby się dowiedzieli, że śpię na „posterunku”?
Rodzice dzieciaków zapalili światło w salonie. Nie od razu zdałam sobie sprawę, że już jest prąd.  Kobieta, blondynka o tak tlenionych włosach, że mogłaby oddychać pod wodą (jak zwykłam mawiać), o całkiem przyzwoitej linii jak na osobę, która urodziła dwójkę dzieci  przywitała mnie z ciepłym uśmiechem. Widać po niej, że potrafiła się ubrać i umalować, tak by nie wyglądać jak prostytutka czy różowa lala, co w naszych czasach, przynajmniej w mojej okolicy rzadko się zdarza i jest sporym wyczynem.
Towarzyszący jej człowiek prawie nigdy nic nie mówił, a jednak nie wyglądał na pantoflarza. Jeśli już wypowiedział swoje zdanie wszyscy w rodzinie się go słuchali jak boga. Jednym słowem – urocza para.
–     Lidka. Kochanie. Spałaś?
–    No tak...Kto normalny by siedział przy wyłączonym świetle. Eh...tego nie przewidziałam, ale okazało się, że małżeństwa wcale to nie zbulwersowało.
–     Mam nadzieje, że nie sprawiali kłopotów.
–    Nie. Byli bardzo grzeczni i dzielni...- to drugie wyrwało mi się zanim zdążyłam ugryźć się w język, ale to prawda podczas mojej walki, której z pewnością już nie pamiętają wykazali się tym iż nie krzyczeli jak opętani co często mnie denerwuje w małolatach.
Wydawało mi się, że dla rodziców może to brzmieć nieco dziwnie. Jednak oni puścili to mimo uszu. Od razu wzięli się do oceny stanu mieszkania oraz niewielkich bo niewielki, ale jednak strat. W tym momencie przypomniałam sobie o nie startym blacie, lekko połamanym krześle, które co prawda jeszcze stało i wyglądało niewinnie jednak  większych ciężarów nie bardzo było w stanie udźwignąć, od kiedy chłopcy się nim bawili w gwiezdne wojny, a do tego bałaganu który sama narobiłam.
Modliłam się by nie zauważyli owalnych plam na suficie w kuchni, czy szczątków jakiegoś wazonu za góra pięćdziesiąt złoty w śmietniku. Nie miał raczej wartości sentymentalnej (czyżby prezent od teściowej?), ale gdyby potrącili mi to z pensji, to praktycznie nic by z niej nie zostało i jeszcze bym musiała odrabiać. Zdarzały się i takie mendy, uwierzcie na słowo.
Nie wiem, czy byli tak śpiący i mało spostrzegawczy, czy na tyle rozluźnieni, zrelaksowani (jak widać takie wyjazdy do centrum działają cuda), że było im wszystko jedno, ale gdy się odwrócili  kobieta bez żadnego marudzenia poprosiła męża o to by mi zapłacił. Ja ubrana w kurtkę przeliczywszy odkryłam, że nic mi nie potrącili, choć premii też nie było. W takich chwilach żałuje, że nie mogę opowiedzeń jak się musiałam narażać w Ogrodzie Marzeń, by ich pociechy mogły przeżyć w noc, ale nie bądźmy chciwi.
–    Dziękuje, że z nimi zostałaś. W dni robocze tak ciężko o nianie. Szczególnie, gdy jest rok szkolny.
–    To żaden kłopot – poniekąd skłamałam.
W końcu pewnie i tak bym się nie wyspała.
–    Za tydzień znowu wyjeżdżamy.
–    Mam się stawić o tej samej godzinie?
–    Najlepiej ciut wcześniej. Trochę później wrócimy, ale to chyba nie problem?
–    Zaraz...za tydzień...czy mam jakiś sprawdzian? Na chwilę obecną nic sobie nie przypominałam, ale...
–     Przyjdę – zapewniła.
–    Bardzo nas to cieszy – powiedziała kobieta, choć po jej małżonku jak zwykle nie dało się zobacz jakieś specjalnej radości.


Wracając do domu cieszyłam się nawet, że mam taką pracę. Powtarzałam, że zawsze mogło być gorzej. Pierwszy ułamek ze swej wypłaty przeznaczyłam na to by dojechać autobusem w okolice ulicy na której mieszkałam. Idąc w stronę bloku ani zapach trawy pode mną, ani gwiazdy nade mną, nie zwróciły mej uwagi. Byłam za bardzo zmęczona i marzyłam tylko o tym by dokończyć przerwany sen.
Na klatce schodowej przed drzwiami mojego mieszania spotkałam mruczącego pod nosem przekleństwa pijaka.
Brunet miał na sobie pogniecioną koszulę, a na to czarną kurtkę. Nogawki spodni miał uwalone błotem aż po kolana. Najwyraźniej trudno mu było ominąć jesienne kałuże i nie omieszkał w kilka wpaść. Ten facet nie był żulem, sąsiadem który pomylił pokoje, ani lokatorem czy zaczajonym na mnie zboczeńcem. Gorzej. Otóż stał przede mną mój  biologicznym ojciec i jednocześnie jedynym prawnym opiekunem. 


Jaka szkoda, że nie wszystkie koszmary wystarczy zastrzelić by zniknęły. Z niektórymi trzeba mieszkać na co dzień. Ten dręczy mnie od dwóch lat. Ojciec jest taki od śmierci mamy. Zginęła wypadku samochodowym. Tata natomiast przeżywa to tak jakby to on ją przejechał i nie mógł żyć z poczuciem winy. Aż robi się człowieka żal.
Chwyciłam jego dłoń i wspólnie odkluczyliśmy drzwi. Wyglądał jakby mógł trzymać się jeszcze w pionie tak, więc nie oglądając się na niego weszłam do środka. Dopiero, gdy włączyłam światło  poznał
mnie i z tym swoim błogi uśmiechem zaczął wychwalać pod niebiosa.
–    Mój aniołek - powiedział
–    Możesz dojść do kanapy, czy ci pomóc?
–    Oczywiście, że dojdę. Czemu miałbym nie...- zachwiał się i omal nie potknął o dywan. –    Mówiłem już jak jesteś podobna do matki? - pytał jakby zaraz miał zacząć się zwierzać.
Na twoje szczęście aż tak do niej podobna nie jestem – pomyślałam. Ona widząc go w takim stanie sprałaby go na kwaśne jabłko. Mnie powstrzymuje resztka szacunku jaki do niego żywię, no i może fakt że gdyby po pijaku próbował mi oddać to mogłabym nie przeżyć.

Mama naprawdę należała do kobiet twardych, co dawało się stwierdzić już po jej wyglądzie, bo chucherkiem nie była.   Ktoś kiedyś zażartował, że nawet z rozpędzoną ciężarówka dałaby sobie radę, co jak się okazało nie sprawdziło się. Jeden zero dla ciężarówki, przy czym wcale nie sugeruje, że ta próba sił została z góry zaplanowana.
Wracając do ojca. Puki on nie pożycza ode mnie kasy na alkohol, a sam zarabia tyle ile potrzeba by popłacić prąd, wodę i jakieś tam jedzenie jest ok. Co innego, gdy dopadają go takie stany, że nawet na rachunki nie starcza, ale od czego jest babcia?
Upewniwszy się, że mój rodzic przeżyje noc, ruszyłam do swojego pokoju i padłam na uwcześnienie zasłane (czy może bardziej specjalnie niepościelone z rana) łóżko.
Jak widać nocny tryb życia jest u nas rodzinny. Wyświetlacz komórki pokazywał drugą w nocy. Oznaczało to jakieś trzy godziny snu zanim będę musiała zacząć zbierać się do szkoły. Eh...uroki dojeżdżania do liceum. 

Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że chyba pierwszy raz w życiu musiałam walczyć z Nocną Marą, która zaatakowała kogoś z mojej okolicy, znanego mi z  widzenia. Może brzmi niewinne, ale coś takiego nie jest normalne. Weźmy na przykład chłopca-rycerza. Czytałam o nim w gazecie i słyszałam wywiad z jego rodziną w telewizji, ale nawet nie wiedziałam w jakim rejonie europy mieszka. Po prostu rzuciły mi się objawy. W każdym razie, czyżby  Nocne Marry zaatakowały tuż pod moim nosem chcą  zwrócić na siebie moją uwagę?
Oby nie.
Z tą ponurą myślą zasnęłam. 


sobota, 22 września 2012

Moje sny: Rozdział 1

Moje sny

Rozdział 1


Nie ma chyba na świecie człowieka, który nie miałby snów. Jednak, o czym na pewno nie wiecie są osoby które potrafią te sny przezywać. Strażnicy Snu potrafią poruszać się pomiędzy sennymi rzeczywistościami, szukając w nich niepokojących amonali i naprawiając je. Ja jestem właśnie taką osobą. 

Prywatnie, kocham czytać książki. Każda opowieść zdaje się poszerzać mój własny świat, który nazywam Ogrodem Marzeń. Każdy ma swój własny. Podróżujemy po nim na granicy marzeń i jawy oraz we śnie. W tym ostatnim wypadku zwykle o tym nie paniętami. Ogrody Marzeń to miejsca do których ludzie uciekają, gdy przerasta ich rzeczywistość.
Jednak nie można myśleć tylko o sobie. Tym razem anomalia jaką odkryłam polegałam na tym, iż z jakiegoś powodu pewien chłopiec nie jest w stanie się obudzić. Jego rodzina się bardzo martwi, a ja zamierzam odkryć przyczynę jego stanu. Bynajmniej nie jest to zwyczajna śpiączka. Za tym kryje się coś więcej i wystarczy trochę pobyć Strażnikiem snów by umieć poznawać takie sytuację.  Musicie wiedzieć, że anomalie nie pojawiają się same z siebie. Powodują je...Nocne Marry. 

Nazwa może brzmieć niewinnie (głównie dlatego, że to grupka dzieci ją wymyśliła), ale są to naprawdę kłopotliwe niematerialne istoty atakujące nieraz Ogrody Marzeń. 

Dowiedziawszy się o ataku wbiegam do swojego pokoju. Przygotowując się do misji sięgnęłam do szuflady i wyciągnęłam coś co z pozoru wyglądało na niebieski kamyk, szkiełko wielkości piąstki, mieniące się niczym naprawdę  sporo wart diament. W rzeczywistości jest to bardzo rzadki bursztyn stworzony z żywicy Drzewa Snów.
Chyba nie myśleliście, że zamierzam zwyczajnie iść spać prawda? Tak miałabym dostęp tylko do własnego Ogrodu Marzeń, a moim celem jest cudzy.
By otworzyć przejście należy dotknąć bursztynem najbliższej płaskiej powierzchni. W tym wypadku ściany. Przed wejściem w tworzący się portal, rozejrzałam się po ciemnym pokoju. W błękitnej poświacie wyglądał naprawdę tajemniczo. Nieskromnie zauważę, że ja też. Nie ma jednak czasu na zachwyty. Sprawa jest poważna. Ode mnie zależy życie, lub śmierć chłopca.
Po przejściu na drugą stronę, do zagrożonego Ogrodu Marzeń, moje blond włosy stały się całkiem białe. Skóra z białej natomiast stała się o dwa odcienie ciemniejsza tak, że zachowywała kontrast. Założyłam na siebie pelerynę. Wyglądała jak kawał kwadratowego materiału zapięty klamrą pod szyją.  Nikt nie wymagał ode mnie bym to nosiła ten element ubioru, ale dobrze się czułam z czymś co zasłania głowę w ten specyficzny sposób. Kiedy miała miałam mniej niż dwanaście lat najbezpieczniej czułam się pod kocem. Może to właśnie stąd upodobanie do tej mody. 
Po tej stronie brzegi przejścia płonęły złoto czerwonym ogniem. Gdy ciemny pokój za moimi plecami zastąpiły równie tajemnicze sterty gruzów nie czekając na oklaski pobiegłam przed siebie. 

Otaczały mnie gotyckie budowle mocno nadgryzione zębem czasu, o ile w tym świecie „czas” w ogóle istnieje i ma jakiekolwiek znaczenie. Panował tam środek nocy, jednak na niebie nigdzie nie dało się dostrzec ani jednej gwiazdy.
Na drodze stanął mi głaz sporej wielkości. Nie zwalniając wbiegłam po jego mniej stromej powierzchni, a potem odbijając się przeskoczyłam robiąc koziołka w powietrzu. Wylądowałam jak kot na czworaka. Taki sposób śnienia ma jeden minus. Ból jaki odczuwasz jest jak najbardziej prawdziwy. Ja o tym wiem i jestem na to przygotowana, jednak pomyślcie co z ofiarą Nocnych Marr. Jakie jego musi być jego zaskoczenie, gdy jakieś wyimaginowane strachy wywołują u niego prawdziwy ból, który jest za słaby, by mógł go obudzić, a jednocześnie na tyle mocy by doprowadzić do szaleństwa.
Im dłużej biegłam, im bardziej zbliżałam się do celu, tym sceneria stawała się coraz bardziej mroczna i upiorna, jak przystało na koszmar. Ruiny się skończyły. Teraz  otaczała mnie zielona gęsta mgła sięgająca mi do pasa. Jak na siedemnastolatkę nie należałam do specjalnie wysokich to też łatwo mogłam się w razie potrzeby w niej skryć. 


Mój przeciwnik, nocna Marra, prawdopodobnie przyjmie postać tego czego najbardziej chłopak się boi. Wszystko po to by ofiara nie podejmowała walki. Prawdopodobnie jest sparaliżowany strachem. Tak myślałam dopóki nie usłyszałam szczęku żelaza. Zobaczyła dwie postacie walczące ze sobą. Jednym z nich była „ofiara”. To znaczy chłopiec w wieku gimnazjalnym. Szatyn, oczu nie dane mi było zobaczyć, ale i bez tego wiedziałam, że gości w nich strach, ale raczej nie ten paraliżujący, a raczej mobilizujacy.

Ten który starają się wywołać u nas nauczyciele by zmusić nas do nauki. 
Ubrany był w...hym...o dziwo nie w piżamę jak to bywa u większości ofiar. Wyglądał trochę jak rycerz. Miał na sobie kolczugę, jednak w ręku dzierżył nie miecz, a gałąź jakich tu pełno. Sam fakt, że podświadomie zmienił ubiór robi wrażenie. Przeważnie ofiary nie stawiają większego oporu, a ten wyraźnie próbował walczyć, do puki starczy mu sił.  Nocna Marra z pewnością niedługo pozbawi go energii, a przybrała postac wilkołaka. 
Trzeba przyznać, że nie był to strach nieuzasadniony, jak w innych znanych przypadkach, gdy Marry zmieniały się w żaby, wiewiórkę, mrówkę, klasówkę (okazuje się, że tego też można się bać, ale nie pytajcie mnie jak dokładnie wówczas Marra wyglądała), robaki. To człekopodobne owłosione monstrum, z czekającym śliną pyskiem, naprawdę wyglądało przerażająco. Jak już wspomniałam ja boje się czego innego, ale rozumiałam jego przerażenie, które najprawdopodobniej było wynikiem jakiegoś horroru który oglądał przed spaniem. Telewizja, gry i objadanie się przed snem, są głównymi powodami przez, które w nocy mamy koszmary.
Powinnam teraz wpaść i mu pomóc jednak bardzo mnie ciekawiło jak sobie poradzi. Jego przeciwnik nie wydał mi się kłopotliwy. 

Problemy z pokonaniem Marr pojawiają się, gdy przybiorą kształt tego czego się boisz, jednak w jednym koszmarze mogą mieć jedną postać, a ponieważ to nie mój sen nie będą mnie straszyć, a w każdym razie nie po to, by odebrać mi energie tylko zwyczajnie zabić. Bardzo pocieszające.

Wracając do naszego rycerza. Wyglądał jakby zaraz miał popuścić ze strachu, ale trzymał się dzielnie ze swym wiernym badylkiem, którym machał jak szalony. Machał i machał aż potworowi znudziła się ta zabawa, też machną i złamał wierny kijek. Po orężu pozostało tylko wspomnienie, choć może i nawet to nie. W końcu sny się kiedyś zapomina. Rycerz tymczasem nie czekając na zachętę dał nogi za pas. Wilkołak jeszcze przez chwilę stał, dając mu fory. W końcu nie chciał go zabić, tylko nastraszyć, wykończyć. Poza tym tego rodzaju stwory lubią bawić się swą ofiarą. 

Później dało się słyszeć wycie. Na niebie pojawił się nienaturalnie duży, krwistoczerwony księżyc w pełni, a krajobraz wyraźnie się zmienił. Pojawiło się więcej drzew, a mgła już nie zielona, a biała uniosła się tak, że ścigany nie wiedział jak blisko jest pogoń.
Pożałowałam, że nie zabiłam Marry od razu. Teraz musiałam za nimi biec slalomem pomiędzy pniami bliżej nie określonych drzew, narażając się na podrapania i rany na nogach wywołane kolczastymi krzakami. Wspomniałam, że miałam krótką spódniczkę? Nie? To w ten oto sposób wam wspominam. W takich chwilach żałuje, że nie pracuję grupowo. W dwójkę, czy trójkę szybciej dałoby się przeszukać teren, który swoją drogą często się zmienia.
Zupełnie nie widziałam śladów. Musiałam zdać się na instynkt. Charakterystyczne wilcze warczenie wskazywało na to, że potwór jest niedaleko. Tylko gdzie? Wydawało się jakby dobiegał zewsząd. Przeklęte echo. Z trudem stłumiłam panikę. W lewo, nie w prawo...Przez cały czas biegłam zaczynając się martwić, czy nie oddalam się od celu. W prawo, czy w lewo i nagle krzyk. Tak w lewo. Grunt to nie tracić głowy. Nie ma mowy bym nie zdążyła. Jeszcze się nie zdarzyło bym zawiodła. Jak pocisk wpadłam na polankę. Ponownie usłyszałam wycie i  mrożące krew w żyłach
warczenie. Chłopak leżał na ziemi. To koniec? Oby nie.
- Hej ty ! - krzyknęłam na potwora. - Teraz to ja jestem twoim przeciwnikiem.

Wyimaginowałam sobie broń palną. Średnich rozmiarów rewolwer na kule ze srebra. Postanowiłam zagrać w jego grę. Chwilę później trzymałam w ręku to co sobie wyobraziłam i wymierzyłam prosto we włochatą klatę. Nie dając mu czasu na ostatnie słowo pięć razy strzeliłam w okolice serca. Przynajmniej tak mi się wydaje. Nie mam praktyki w używaniu tej broni. Kilka razy mogło polecieć w krzaki, lub w niebo. Jednak mimo mojego kalectwa w tej dziedzinie wilkołak padł na ziemie. Jednak gdyby od razu skonał to by było za pięknie prawda? Bestia okazała się bardziej wytrzymała i odporna na ból niż mi się wydawało. Rzuciłam pistolet byle gdzie. Nie był mi już potrzebny. To w końcu broń średniodystansowa. Zamiast niego po chwili trzymałam już długi mocny kij. Nie zdążyłam jednak nic zrobić nim zwierz przykuł mnie do ziemi...
W śnie wszystko może się zdarzyć. Ogranicza nas jedynie nasza wyobraźnia i silna wola. Uwierzcie na słowo ciężko jest coś sobie zmaterializować, gdy czuje się na sobie wilkołakowy oddech. Kij zrządzeniem losu wylądował w jego paszczy zamiast mojej głowy. To chyba jedyny plus ten sytuacji - miała jeszcze głowę.

Pazury również zacisnęły się na mojej niedoszłej broni. Wiedziałam, że w każdym momencie może ją połamać, więc próbowałam go z siebie zrzucić. Kopałam i wierciłam się. Wszystko trwało bardzo szybko. Sama nie wiem jak udało mi się wydostać spod tego ciężkiego cielska. Z kija nie zostało nic pożytecznego. Dlaczego nie przywołałam czegoś mocniejszego np. z metalu? Cóż, gdy na mnie biegł zdążyłam wymyślić jedynie zarys, a w głowie cięgle miałam obraz tamtego chłopaka ze swym kijkiem. Tym razem będzie inaczej. Wyobraziłam sobie ostatnią broń – lekki miecz jednoręczny. 
Bestia jeszcze nie zdążyła wstać, a ja byłam gotowa do działania. Gdy wilkołak się na mnie rzucił, ja zamknęłam oczy i podściełam mu głowę. 

Cisza. Żadnego krzyku, wycia, skomlenia. Nic. Jego ciało zamieniło się w chmurę motyli i po chwili znikną jak typowa Nocna Marra. Koszmar prysł. Pytanie tylko, czy nie za późno, czy jego właściciel żyje? 
Oprzytomniwszy sobie, że  moja misja jeszcze się nie skończyła podbiegłam do chłopaka. Z minuty na minute robił się coraz bardziej przeźroczysty. Podniosłam go i zrobiłam to należało - uderzyłam go otwartą ręką po twarzy. To powinno go obudzić i przywrócić do rzeczywistości. 
Las nieco się przerzedził, księżyc stał się mniej upiorny i aż miło się na niego patrzyło. Gwiazdy lśniły jak brokat. Po wietrzę wypełniał zapach sosnowych igieł. 
Tak. Chyba mi się udało. Jednak nie mogłam jeszcze wiedzieć, że to dopiero początek najdłuższego koszmaru w moim życiu.




Komunikat

Na razie opowieść  "Herb" zostawiam sobie do dokończenia na później.  Od teraz zamierzam tutaj umieszczać  opowiadanie, które jeśli skończę zamierzam pokazać w szkole. Zobaczymy jak to wyjdzie. 
Dziś lub jutro  dodam pierwszy rozdział. Kolejne będą pojawiać się co tydzień w niedzielę. Mam nadzieję, że spotkam się z ostrą budującą  krytyką, bo puki co nic nie jest w stanie sprawić bym spojrzała na swe dzieło w sposób profesjonalny i znalazła co mi tu brakuje. Liczę na was
 Poniżej coś co wam podpowie wokół jakiej tematyki będzie się te opowiadanie kręciło.




sobota, 5 maja 2012

Herb cześć trzecia

Patryk został brutalnie obudzony przez Łukasza, który po dorysowaniu mu wąsów i gustownej koziej butki mazakiem, zrzucił go z krzesał. W zemście młodzieniec najchętniej by go sprał, gdyby nie obecność świadków i dzwonek na przerwę. Chłopak niedługo jednak chował urazę, a to przez to, że nie potrafił myśleć o niczym innym niż jego niezwykle dziobate znalezisko. Nawet jeśli na chwile oderwał się od tych rozmyślań rana na palcu szybko mu o tym przypominała. Doszedł do wniosku, że skoro tuż po urodzeniu potrafi tak ranić, to gdy dorośnie będzie zdolny bez problemy odgryźć palec lub od razu cała dłoń. Wzdrygną się na tę myśl.
Na każdej przerwie obserwował nowych uczniów. Zachowywali się zwyczajnie i niczym nie odbiegali od reszty. Może i miał paranoje ale coś mu w nich nie pasowało. Reszta szkoły nie miała takich obiekcji i nowi stali się popularni, choć nie każdy z nich tą sławę wykorzystywał. Chłopca zastanawiało co jeszcze tu robią jeśli wykonali już swoje zadanie. Po co zapisali się do tej szkoły?
Odpowiedź na te pytanie odkrył gdy podsłuchał Rozmowę jednego z nich i Grażyny.
Parka stała przed klasą.
- Widziałaś w okolicy coś nietypowego?- spytał jej nowy kolega z klasy.
-Co masz na myśli? - odpowiedziała pytaniem.
-Chodzi o coś naprawdę niecodziennego... - po dłuższych pokrętnych wyjaśnieniach siostra Patryka nadal nie bardzo rozumiała.
Całą sprawę uznała za żart. Podczas gdy jasnowłosy czekał na to co dziewczyna odpowie, lub jakiejś innej reakcji zdradzającej odpowiedź.
- Wierzysz w UFO, czy co? - zaśmiała się rozładowywacz napięcie.
- Można powiedzieć, że to czego szukam jest swego rodzaju niezidentyfikowanych obiektem latającym...
Te ostatnie zdanie utwierdziło Patryka w przekonaniu, że gryf puki co jest na wolności.
- Co ty tu robisz? To nie twoja klasa. - zawołał jeden ze starszaków. Do tego momentu nikt nie zwracał na Patryka uwagi.
-Ja tu do siostry...- wykręcił się, by nie wzbudzić podejrzeń.
Mimo to blondyn spojrzał na niego z zainteresowaniem opierając się nonszalancko o najbliższą ścianę.
- Em...- kontynuował chłopak nerwowo wymyślając wymówkę. Po cóż by on miał przychodzić do swojej siostry z którą normalnie nie rozmawiał, a już na pewno nie w szkole. - Pożycz pieniądze. - wydusił w przypływie natchnienia.
- Nie mam. - rzuciła w odpowiedzi.
Udał zawiedzioną minę i jak najszybciej oddalił się od starszaków. Spodziewał się a wręcz oczekiwał takiej odpowiedzi. Po pierwsze przerwał jej w rozmowie z chłopakiem. Po drugie nie powiedział „proszę”. Po trzecie nie miała powodów by mu cokolwiek pożyczać.
- Nie zawracaj mi głowy. Nie widzisz, że jestem zajęta?- dodała, po chwili.
"Tak strasznie zajęta, swym nowym chłopakiem."-pomyślał -"Podczas gdy on wszystkich wypytuje o obiekty latające, które by najchętniej ustrzelił. Dlaczego tylko ja widzę kim oni są naprawdę?"

Jak zwykle po powrocie do swej miejscowość (gimnazjum było w mieście on mieszkał na wsi) od razu po powrocie ze szkoły, chciał iść do parku jednak znowu nie miał takiej możliwości. Znów musiał wyjść po zachodzi słońca. Ta nowa rutyna (której jeszcze nie odczuł) zaczęła go zmieniać. W szkole zachowywał się jak szpieg, czy tajny agent, w domu wykonywał prace z taką prędkością, że rodzice byli aż miło zaskoczeni tą odmianą. W nocy się nie wysypiał, o pracach domowych nie wspominając.
Ciekawość przezwyciężyła strach przed nieznanym zwierzem. Musiał się dowiedzieć wielu rzeczy. Czy gryf jeszcze gdzieś się czai w okolicy? Czy tamci go złapali? Czy zagryzł kogoś, bądź coś?
Słowem chciał wiedzieć jak sprawy stoją, a jedynym sposobem, by to odkryć było przeszukanie okolicy. Nie było to łatwe, bo teren był dość spory.
Po kwadransie zaczynał tracić cierpliwość. Nie było go ani na żadnej ze ścieżek. Ani tej prowadzącej do lasu, ani koło skorupki jaja po której co dziwne został jedynie trochę białego pyłu, przypominający pokruszoną kredę.
Ten brak jednoznacznych dowodów powodował, że zaczął się zastanawiać czy to wszystko mu się aby nie przyśniło. Jedynie plaster na palcu udowadniał mu, że jeszcze nie zwariował. W końcu podirytowany usiadł na większym kamieniu i postanowił wymyślić jakiś plan.
Oczywistym było że Gryf nie uciekł daleko o ile nie został złapany. Jednak z pewnością nie został, bo gdyby tak było polujących na niego chłopcy już by wyjechali. Patryk miał pewność że do szkoły zapisali się tylko by „powęszyć”.  Po tym jak domyślił się, że zwierzak jest mięsożerny nasunął  mu się pomysł jak go naleźć.


__________________________________________________________________________________

Dopiero w tym miejscu moja wena się skończyła. Jednakże zamierzam jeszcze jedna, góra dwie części do końca napisać.  Myślę że ta historia ma nie najgorszy potencjał i aż żałuje, że nie mam za wiele  czasu na jej rozwinięcie.

Herb część druga

           Następnego dnia rano był już niemal pewien, że jajo tylko mu się śniło, lub cała scena kwalifikowała się do jednego wielkiego nieporozumieniem.
"Może w okolicy kręcili film" - myśl ta choć wiele wyjaśniała nie bardzo tu pasowała.
Jego miejscowość jeszcze niedawno klasyfikowano do wsi i nada nie miała praw miejskich. Z resztą nawet nie chodziło o wielkość i wątpliwą sławę jego rodzinnych stron. Coś takiego byłoby jakoś nagłośnione, a jego siostra należała do strasznych plotkarek, czy też jak to mawiała jego mam - pluder, kurę jak sama nazwa wskazuje non stop pudrują.
Budzik obudził go o siódmej. Po kwadransie ubrał się i zaczął poranną rutynę. Grażyna była od dawna na nogach, podczas gdy jego młodsze rodzeństwo spało jeszcze, mimo że również mieli na ósmą.Pakując sobie śniadanie wysłuchiwał ja Grażyna wypytuje wszystkich czy nie widzieli jej szczotki. Ostatecznie znalazła ją w ostatniej chwili tuż przed wyjściem, na dnie swojego tornistra.Wychodząc pożegnał się z młodszymi braćmi którzy właśnie się budzili do życia. Maluchy mieli szkołę o rzut kamieniem, więc nie śpieszyło im się. Drogę na przystanek Patryk pokonał szybko, stawiając duże kroki. Nie oglądał się za siostrą, która nieco wolniej zmierzała do tego samego celu. Znalazłszy się na miejscu podszedł do swoich kumpli. Rozmawiał z nimi o grach, meczach, śmiesznych filmikach które mieli na komórkach.
Macie prace domową z polskiego? - spytał Patryk pozostałych
- Ja nie. - odparł Łukasz obojętnym tonem.
- Ja mam. - Pochwalił się Maciek.
- To dasz spisać. - poprosił go Łukasz.
- Ok.
Wszystko szło jak zwykle. Lekcja po lekcji. Rozmowy ze znajomymi na przerwach. Jednak spokój należał do pozornych. W pewnym momencie Patryk spotkał na korytarzu chłopców, którzy w lesie szukali jaja.
W pierwszej chwili nie mógł w to uwierzyć. Nigdy wcześniej ich tu nie widział, a nadciągał koniec roku szkolnego. Popytawszy siostrę (co bardzo ją zaskoczyło, gdyż normalnie unikał rozmów z nią a szczególnie w szkole) dowiedział się, że są to podobno chłopcy których rodziny przeprowadziły się tu z Anglii. To wyjaśniałoby ich bladość, gdyż w rejonach z których podobno pochodzą nie ma wiele słońca. Jednak co dziwne nie mieli żadnego akcentu, a wymawianie typowo polskich głosek przychodziło im z podejrzaną łatwością. Najniższy i blondyn byli razem z Grażyna w klasie, podczas gdy reszta należała do starszych roczników. Jak na Patryka gust cała czwórka nie pasowała do liceum. Wydawali się mieć po dwadzieścia lat, choć można to było tłumaczyć tym, że wiele razy kiblowali. Ich obecność nie podobała mu się i doszczętnie wywróciła go z rutyny dnia. Na korytarzu starał się ich omijać, co nie było trudne.

Zaraz po szkole postanowił nie zwłoczne udać się do parku. Niestety uniemożliwiły mu to obowiązki domowe, przez co musiał udać się tam pod ósmą nocy.  Nie mógł przecież pójść do matki i powiedzieć, że idzie się szwendać, w poszukiwaniu czegoś co może mu się przyśniło przez co nie będzie go na obiedzie  i wróci późno.W prawdę nie uwiężą, a tak przynajmniej nie musiał kłamać.
Nie miał bladego pojęcia co zabrać ze sobą prócz latarki. W jego umyśle panował metki. Ciągle jakaś cześć jego samego wypierała wszystko co widział i słyszał i nasuwała logiczne wyjaśnienia, podczas gdy inna ciągnęła go do miejsca w którym znalazła to co znalazł. To co znalazł  [powtórzenie użęte celowo] na miejscu, w którym zostawił jajo wprawiło go w zdumnienie. Skorupka jajka była zupełnie popękana. Tylko jego dolna połowa jako tako się ostała. Liście, które maskowały ukryte gniazdo zostały porozrzucane. Chłopak wystraszył się, że może ci obcy odnaleźli jednak to miejsce i dotarli tu przed nim. Jednak przypomniał sobie, że podobno chcieli je sprzedać nie zniszczył. Nie widział białka ani żółtka, które powinny się znajdować w środku i wylać gdy te się potłukło.
Jedyne co przychodziło mu do głowy to to, że pisklę, czymkolwiek było, wykluło się. Doszedłszy do tego wniosku począł skanować wzrokiem otoczenie, próbując znaleźć jakiekolwiek ślady. Zajrzał we wszystkie krzaki i za nieliczne drzewa. Przyjrzał się trawie i nic. Istniała jeszcze możliwość, że jakieś stworzenie wyssało wnętrzności jajka. O tym wolał jednak na razie nie myśleć. Pocieszał się że w okolicy nie ma żadnego jajko-żernego  zwierza o którym by wiedział.
Wznowił poszukiwania. Tym razem na większą skale. Obrał kierunek zachodni za pierwszy, który przetrząśnie. Zaczynał tracić nadzieje. Park nie należał do olbrzymich, jednak miał wiele zakamarków. Przeszedł przez niewielki strumyk, skręcił w lewo i zaczął się wspinać na górkę.
"Jak tam go nie będzie to przeszukam tunel" - planował, jednak czuł, że na razie idzie we właściwym kierunku.
Martwił się tylko po czym pozna pisklę. Nie wiedział w końcu nawet czego szuka. Oczywiście zgadywał, że jest to określonych rozmiarów i nie jest tu na co dzień spotykane. Tak rozmyślając zalazł się na równej prostej drodze (choć w zasadzie żadnej ścieżki tam nie było). Szedł jakąś minutę uważnie obserwując szczyty stromych pagórków po obu jego bokach. W pewnym momencie trasa zaczęła stopniowo iść pod górkę. W oddali zamajaczył mu kontur lasu. Księżyc znajdował się wysoko na niebie. Patryk doszedł do wosku, że w takich ciemnościach trudno mu będzie cokolwiek znaleźć. Już chciał zawrócić, gdy usłyszał  dźwięk przypominający zniekształcone nawoływania pisklęcia orła.
Gdy podszedł nieco bliżej okazało się, że nie tylko jego odgłosy przypominają te szlachetne zwierze. Istota ta miała dziób, skrzydła głowę, oraz szpony łudząco podobne do ptasich jednak gdy wykonał kilka kroków oczom Patryka ukazały się lwie łapy, tyłów i ogon. Znał te zwierze z miejscowych legend, jednak zawsze uważał je za bajki, a to proszę stoi przed nim najprawdziwszy gryf.
Nawet nie wiecie jak go to zaskoczyło. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Podczas gdy nasz bohater zmagał się z myślami próbując ogarnąć sytuację w jakiej się znalazł, niezwykłe pisklę najwyraźniej kogoś szukało płacząc i wydając smutne orle piski. W pewnym momencie od północy doszedł ich głośniejszy ptasi dźwięk, który malcowi zdawały się brzmieć znajomo. Chłopiec jednak wiedział że nie może być to jego matka. O ile się nie mylił była już martwa. Tajemniczy przybysze zabili ją prawdopodobnie dla sportu.
Wątpił by odgłosy wabiące pisklaka należały do jego ojca, czy innego z krewnych. Śmiał wręcz przypuszczać, że podczas polowania o którym wspomnieli nieznajomi, zginęły wszystkie pozostałe gryfy. Biegnąc na skróty dotarł na skraj polany. Tam przyłapał jednego z domniemanych anglików, który trzymając ręce przy buzi wydawał typowe ptasie trele.
Tak jak myślał. To była pułapka, a gryf leciał prosto na nią. Patryk nie mógł na to patrzeć. Obiegł polane najciszej jak mógł i będąc nie zauważony wszedł na ścieżkę z której lada moment miał wypaść pisklak. Znajomość terenu bardzo mu się w tej chwili przydała.
Stworzenie było tuż przed nim. Zdjął bluzę i gdy znad przeciwka nadleciał jego cel złapał go w nią i mocno przytrzymał. Trwało to kilka potwornych minut podczas których modlił się by ich szamotanina nie została usłyszana. Gryfiątko wyrywało się bowiem zawzięcie i gdyby nie to iż trzymał go za dziób te z pewności hałasowałoby za dwóch. Nie od razu dźwięki ucichły. Najwyraźniej wydający je chłopcy postanowili przenieść się w inne miejsce zniechęcenie porażką. Patryk odczekał dłuższą chwile, ale mimo że nawoływania jego pseudo-mamy ucichły malec nadal się wiercił. Wystarczyła chwila nie uwagi. Ugryzł chłopaka w palec, oswobodził się i uciekł. Chłopak nie miał już siły by go gonić. Poza tym był ranny. Gryf nie tylko go ugryzł, ale również znacząco podrapał.
Najpierw musiał się jeszcze upewnić, że  kłusownicy na dobre zaprzestali swych niecnych działań. Tu czekał go jednocześnie niemiły zawód, jak i miła niespodzianka. Ostatnie wynikło z tego iż opuścili teren rezerwatu, złą nowiną natomiast były pułapki jakie zostawili po sobie.
"Nie prędko dane mi będzie pójść spać" - pomyślał.
Musiał bowiem unieszkodliwić wszelkie sidła wokół miejsca w którym znajdował się Gryf. W międzyczasie miał mnóstwo czasu, by zastanowić się skąd u niego ten nagły przypływ dobroci dla zwierząt. Tłumaczył to sobie poczuciem obowiązku, jednak prócz tego ciągnęła go do tych dziań jakaś niepojęta siła. Niestety tylko ciągnęła, bo nie regenerowała w międzyczasie jego sił przez co po godzinie miał nieodpartą ochotę by położyć się na trawię i spać...




Dotarł do domu i opatrzył sobie rany. Całe szczęście nie został na tym przyłapany. Potem jak każdy w podobnej sytuacji pomyślał o wpisaniu „gryf” w wyszukiwarkę. Normalny chłopak nie interesował się magicznymi stworami dopóki ich nie spotkał i chciał wiedzieć w co się wpakował. Problemem okazał się brak możliwości dostępu do komputera z wiadomych przyczyn - miał szlaban.
Nazajutrz próbował się wysłużyć siostrą, lecz ta odparła:
- Nic za darmo. Odstąpię ci go [komputer] tylko jeśli umyjesz za mnie naczynia, lub wyręczysz w innej pracy.
Nie było mowy o zgodzie na taki układ. Może i potrzebował jej komputer, ale miał jeszcze swoją dumę. Nie zamierzał robić za kurę domową. Do biblioteki nie zamierzał się zbliżać. Nie wiedział co robić w tej sytuacji.  Pierwsze pytanie jakie mu chodziło po głowie to co takie coś je. wyglądało jak połączenie ptaka i lwa. Co jedzą ptaki? Zastanowił się i doszedł do wniosku że chyba ryby. Co jedzą lwy? Tu odpowiedź była prosta - mięso. Problem w tym, że sam był z mięsa, a stworzenie już zasmakowało w jego krwi... Zaśmiał się przez tą myśl, gdyż wydała mu się nieco niedorzeczna. Nie potrafił bać się tego stworzenia choćby nie wiadomo co mu zrobiło. Zaskoczył go jego własny instynkt macierzyński względem gryfa, biorąc pod uwagę iż nawet nie był obecny przy jego narodzinach. Odsypiając zarwaną noc na matematyce i historii rozmyślał nad tym, iż może pierwszy hałas jaki słyszał wtedy na spacerze były krzykami agonii  rodziców gryfa.
"A ja przeszyłem obok tego obojętnie..." - dręczyło go w koszmarach.

sobota, 21 kwietnia 2012

Herb część pierwsza

Bajka ta opowiada o losach pewnego chłopca. Znalazł on przypadkiem coś bardzo cennego udowadniając sobie, że najcenniejsze rzeczy znajduje się wcale ich nie szukając.  
Akcja rozgrywa się na Kaszubach, czyli północy naszego kraju. Zacznę może od przedstawienia głównego bohatera. Nazywał się Patryk Kwiatkowski. Nazwisko podobnie jak imię nie było niczym oryginalnym. Z wyglądu też niczym się nie wyróżniał. Chłopiec miał dwóch młodszych braci, Damiana i Bartka, starszą siostrę Grażynę i dwójkę starszego rodzeństwa, które z nimi nie mieszkało, gdyż posiadali już własne domy. Typowa wielodzietna rodzina. Patryk miał czternaście lat. Był szczupły, wysportowany i na tyle wysoki, że zdarzało mu się zahaczać włosami o górną framugę drzwi. Tak jak większość rodziny był szatynem, niebieskie oczy miał po matce.
Po kłótni z rodzicami, którzy jak zwykle go nie rozumieją i uważają za lenia postanowił wyjść się przejść by odreagować. Czasem się zastanawiał czy by nie uciec z domu. A wszystko dlatego, że dostał szlaban. To nie należało do sprawiedliwych jego zdaniem. Czuł się wielce skrzywdzony. Uważał, że to nie sprawiedliwe, gdyż według niego jego rodzeństwo również przesiaduje przed ekranem całe dnie.
„Wcale nie jestem uzależniony, po prostu tu nie ma nic ciekawego” - pomyślał.

Chciał uciec z domu. Nie na zawszę. Powód był zbyt błahy. Po prostu zamierzał na godzinę lub dwie uciec od tego nudnego życia. Bez komputera nie miał co ze sobą zrobić. Nawet nie zauważył gdy nogi go zaprowadziły do parku. Nie wiedział co tam będzie robił, lecz perspektywa spędzania czasu z rodziną nie podobała mu się. O tej porze w miejscu tym było niewiele ludzi. Teren za mało drzewiasty by nazwać go lasem, pełno tam jednak roślin, zero ingerencji człowieka nie licząc ścieżek i niewielu drewnianych ławek. Krajobraz był przepiękny jednak nie robił na Patryku żadnego wrażenia. Znał go już do znudzenia. Byle kwiatki i inne zielska nie robiły na nim wrażenia. Ścieżka stopniowo skręcała w prawo. Po kilku krokach po swej lewej miał już pierwszy pagórek, z którego zimą cała wieś zjeżdżała na sankach. Obecnie był to sterta ziemi porośnięte sianem (zeszłoroczna zeschnięta trawa).
Przechodząc koło miejsca w którym krzyżowały się dwie ścieżki, usłyszał krzyki i wrzaski. Pomyślał że może to jakiś gang, czy też zwykła grupka pijanych znajomych się wygłupia i omijając miejsce szerokim łukiem zignorował dziwaczne wycie i tym podobne. Błądził bez celu, aż spostrzegł, że stoi w miejscu znacznie oddalonym od szlaku. Nie przejmował, się że się zgubi.Z resztą mało to było prawdopodobne.
Poszedł kawałek dalej. Wtedy właśnie to zobaczył. Jasny, duży owalny kamień. Wcześniej tutaj go nie było. Zapamiętał by tak duży obiekt. Długo zastanawiał się czy go dotknąć. Gdy się przemógł gładka powierzchnia okazała się ciepła. Co więcej zawartość zdawała się pulsować. Zupełnie jakby żyła.
Nie mógł jeszcze o tym wiedzieć, ale większość z was z pewnością się domyśla, że znalazł on jajo. Nie byle jakie. Większe niż strusie i od niego twardsze. Nie należało jednak do smoka, o czym on nie mógł wiedzieć. Uznał znalezisko za zwykły kamień, jednak mimo to przez jakiś czas patrzył na niego z zaciekawieniem malującym się na twarzy. Jednak zdał sobie sprawę, że zachowuje się głupio. Sam nie rozumiał czemu takie byle co go aż tak fascynuje. Gdyby przedmiot był mniejszy i lżejszy, kto wie może by go i zabrał do domu. Czego również nie rozumiał.
Przecież nie będę kolekcjonować głazów.”
Zdecydował jednak zostawić to tak jak jest. Po co miałby tachać ciężki kamulec do domu? Nie należał do kolekcjonerów minerałów. W ogóle niczego nie zbierał. Jego jedyną pasją była piłka nożna. To przypomniało mu, że powonień wracać do domu, by się spytać rodziców, czy pozwolą mu pograć z kolegami. Szlaban nie powinien mu tego zabraniać, ale lepiej się upewnić, czy znowu rodzicom coś nie odbiło. Latem zadrżały się sytuację że zasiedział się do późna, ale teraz szybko robiło się ciemno i zimno, więc choć tym nie musieli się martwić.
Odwrócił się więc od podziwianego zjawiska i ruszył przed siebie. W połowie drogi, znowu usłyszał hałasy. Tym razem postanowił je sprawdzić. Paradoksalnie im się do nich zbliżał tym cichły. Najwyraźniej impreza, którą sobie ktoś urządził dobiegała końca. Coś kazało mu się ukryć. W końcu nie wiadomo, czy nie byli niebezpieczni. On był jeden a ich czterech.
Wzrostem przypominali co najmniej uczniów liceum jeśli nie studentów. Ich długie długie włosy kojarzyło mu się z satanistami, co jeszcze mocniej wzmogło jego intuicje. W jego małej wsi dość podejrzliwie traktowano takich oszołomów. Ich ubrania nie były jednak czarne. Wyglądali na przebierańców, którzy urwali się ze średniowiecznego festynu. Posiadali blade cery i piękne jak na chłopaków rysy twarzy.
-Ja sobie podaruje kolejne polowanie. Nie bawi mnie to. - zaczął jasnowłosy.
-Co ty mówisz. Co może bardziej poprawić nastrój niż zabicie takiego stwora? - spytał go jedyny z grupy o krótko przystrzyżonych włosach.
-Ciekawe gdzie chowa się jajo. Jak myślicie? Powinno niedaleko być gniazdo. Trzeba by przeszukać okolice. Wiecie ile to może być warte... - ekscytował się najniższy z ich czwórki, a jednocześni niemal o głowę od Patryka wyższy młody mężczyzna.
-Jak chcecie. Ja wracam. - kontynuował marudzenie pierwszy.
Czwarty, najwyraźniej ich szef o najciemniejszych włosach i nie ludzkim spojrzeniu, zgodził się by wszcząć poszukiwania. Na najbliższym skrzyżowaniu rozdzielili się, a Patryk stwierdził, że musi się wrócić. Nie miał pojęcia co nim kieruje. Mimo to biegł ile się dało. Na miejscu przyjrzał się ponownie kamykowi. Teraz faktycznie zaczął mu przypominać jajo. Choć jeden z nich mówiąc o nim gestykulując pozażywał mniej więcej takie rozmiary, nie musiało przecież chodzić właśnie o to.
„Może to tylko mi się wydaje?”
To nie była jego sprawa i nie powinien się mieszać, a mimo to nawet przez myśl mu nie przeszło by tak to zostawić. Tachanie go do domu wciąż jednak przedstawiało się mało zachęcająco. Gdzie go niby miał trzymać? Nie miał nawet plecaka. Z domu wybiegł tak jak stał czego teraz żałował, również i dlatego iż zachciało mu się pić.
Postanowił je więc zakamuflować. Dokładnie przykrył je liśćmi których było pełno i upewniwszy się że nic ich nie rozwieje, ulotnił się z miejsca zanim zjawiła się trójka chłopaków „Kim byli ci goście i czym było to coś co zabili? Skąd oni się tu wzięli? Czy kamień jest w rzeczywistości czegoś jajkiem? Dlaczego ja to schowałem"
Zanim dotarł do domu słońce już zachodziło. Jego starsza siostra zdziwiła się na jego widok.
- Gdzie byłeś? Nie poszedłeś grać w piłkę? Chłopaki się o ciebie pytali.
- Kiedy ? - zapytał biorąc sobie coś do picia.
- Niedawno.
- To ja lecę - powiedział gdy opróżnił spory kubek herbaty.
- A obiad?
- Potem sobie odgrzeje.
To była jego szansa na odreagowanie. Grał z kumplami do wieczora, nie myśląc o niczym. W tej chwili liczyła się prosta logika: połka jest okrągła, a bramki są dwie. Mimo myśli dotyczących niedawnej przygody, udawało mu się strzelić kilka bramek. Grę miał we krwi i przy takich dziecięcych zabawach nie musiał zanadto angażować mózgu. To co mu się przytrafiło było tak nierealne, że w końcu zaczął to traktować jak sen, a czasem wytykał sobie w myśli, że choć przez chwilę uwierzył w istnienie jakiegoś stworzenia znoszącego jaja nienaturalnie dużych wielkości.

czwartek, 12 kwietnia 2012

co robić?

Zastanawiam się między próba kontynuowania Ciszy, a przejścia do kolejnego opo, dużo krótszego który zostanie zakończone gdy tylko zbierze mi się na  pisanie. Eh...jak ja nie znoszę nie mieć czasu na coś co lubię...

czwartek, 5 kwietnia 2012

Cisza część 2

Cisza

 



Rozdział 2


Obrazy w mej głowie poruszały się za szybko bym mogła coś z nich wywnioskować. Morze, piasek, i coś jeszcze. Wilgotne słone powietrze.
Odzyskałam świadomość. Pierwsza myśl – nie chce mi się wstawać, wole jeszcze spać. Nie pamiętałam o czym śniłam. Cała przeszłość wydawała mi się być takim zapomnianym snem. Gdy myślisz, że już coś ci świta nagle jakiś bodziec z zewnątrz rozprasza cię i wracasz do punktu wyjścia. Wypełnia cię beznadziejne uczucie. Wiesz że drugi raz nie dasz rady tam. Do skrywanych przez umysł wspomnień. Rozwieją się jak wiatr.
Wiatr – to właśnie on był tym bodźcem który mnie rozproszył. Poczułam go na twarzy. Otworzywszy oczy. Znajdowałam się w zupełnie innym miejscu. Zamiast błękitnego nieba, widziałam biały sufit.
Przy poruszeniu ręką dało o sobie znać nieprzyjemne uczucie w lewej dłoni. Miałam wenflon. A więc szpital, albo para szalonych naukowców, chcących zrobić mi sekcje.
Leżałam na czymś o wiele bardziej miękkim niż ostatnio. Było cieplej i jaśniej. Odwróciłam głowę. Byłam podłączona do kroplówki. Nieprzyjemna suchość w ustach jaką miałam poprzednio zniknęła. Nieco dalej lekko uchylone okno. To przez nie wpadało powietrze. Nawet nie próbowałam usiąść. Odwróciłam się na bok, wtuliłam w poduszkę pod głową i odpłynęłam w krainę marzeń.
Ten wypoczynek był mi potrzebny. Pozwolił mi zebrać rozbiegane myśli. Wyciszyć się. W końcu jednak musiałam się obudzić. Wrócić do rzeczywistości. Ta jednak wcale mnie nie zachwycała.
Usiadłam. W brzuchu burczało mi jak nigdy. Znaczy chyba. Nie byłam chudą osóbką, a wręcz przeciwnie. Bliżej mi było do nadwagi. W poprzednim życiu te uczucie musiało mi być obce.
Pokoik w którym się znajdowałam był sterylny i raczej pustawy jak na mój gust. Wszystko było białe. Łóżka (poza moim były jeszcze dwa) zasłony poruszane powietrzem, podłoga, sufit, ściany, drzwi. Te ostatnie zaczęły się poruszać. Weszła przez nie pielęgniarka. Sprawdziła wenflon. Odłączyła kroplówkę. Cały czas uśmiechając się uspokajająco. Niesamowite ile jeden uśmiech może dodać otuchy.
Wykonała kilka innych czynności i wyszła. Po dłuższej chwili pojawił się lekarz. Zrobił mi kilka badań. W ich trakcie pojawił się problem z porozumiewaniem. Gdyby mówił nieco wolniej to przy odpowiedniej koncentracji może doszłabym po ruchach warg co chce przekazać. Jego ruchy były dość stanowcze. Dobrze, że nie trafiła mi się jakaś oferma, która jak ja nie wie co robić. Tylko niektóre badania mi nie pasowały. Świecił mi latarką w oczy. Nie wiem po co. Jestem głucha nie ślepa. Dość szybko odkrył, że nie słyszę. Co jakiś czas kiwał głową sam do siebie. Wiedziałam jaka jest diagnoza. Amnestia. Chwilowa lub długotrwała utrata pamięci.
Nie trzeba kończyć studiów by się tego domyślić. Ciekawiło mnie tylko jak długo stan ten się ma utrzyma. Spytałam o to po swojemu.
Machając rękami tłumaczyłam co chce wiedzieć. Nie wiedziałam kim jestem i co robiłam w lesie. Jednak znaki, które formowałam były mi dobrze znane. Pamiętałam je tak wyraźnie jak oddychanie. Najwyraźniej już w poprzednim życiu byłam głuchoniema.
Mnie może i ta lecz doktor nie od razu wiedział co robię. Miałam nadzieje że nie weźmie tego za atak. Nieświadomie poruszałam przy tym ustami. Nie słyszała samej siebie, ale chyba nie było czego. Struny głosowe wcale nie drgały. Nie potrafiłam się do tego przymusić. Nie wiedziałam jak brzmi mój głos. Trochę bałam się go użyć. Kto wie co by z tego wynikło.
Gdy mój komunikat dotarł, okazało się, że lekarz nie jest tego pewien. Wskazał na palcach liczbę cztery, a z ruchu warg odczytała „miesięcy”.
Momentalnie poczułam się słabiej. Musi być sposób by to przyśpieszyć.

Rozdział 3


W szpitalu przyszło mi przebywać jeszcze przez dłuższy czas. Dzięki lustru w łazience udało mi się odkryć jak wyglądam.
Miałam lekko falowane ciemno brązowe włosy opadające na ramiona, czego już się domyśliłam. Końcówki były minimalnie jaśniejsze niż odrosty. Zastanawiałam się czy jest tak, bo je kiedyś farbowałam czy mam tak naturalnie. Ciemno niebieskie tęczówki oczu. W całym moim wyglądzie one najbardziej mi się podobały. Wyglądały jak chmury burzowe, a przy tym anielsko spokojnie. Rzęsy były nieco rzadkie, a brwi cienkie.
Byłam pełnoletnia, ale brak dokumentów i znajomości imienia i nazwiska pozostawił wyraźne luki w dokumentacji szpitalnej. Podczas mojego wypisu obecna była kobieta, którą widziałam przed omdleniem. Ubrana na zielono, ze złotymi dodatkami. Kolczykami, wisiorkiem i bransoletką. Nazywała się Lora Hak. Puki mówiła powoli i wyraźnie, a ja byłam skoncentrowana zrozumiałam mniej więcej o czym rozmawiała z pielęgniarką. Gdy jedna dyktowała drugiej siłą rzeczy musiała to robić powoli.
Gdy formalna część wypisu ze szpitala się skończyła zajęła się mną policja. Razem z Lorą wytłumaczyliśmy całą sytuację. Funkcjonariusze zaoferowali pomoc w odnalezieniu mi mojej poprzedniej rodziny i znajomych. To musiała być dla nich nietypowa sytuacja. Przeważnie szukali ludzi wiedząc jak wyglądają. Tym razem nie wiedzieli czego szukają i mieli jedynie mój rysopis i zdjęcie które mi zrobili.
Pozostawał jeszcze problem ciał które towarzyszyły mi w momencie mojego pierwszego przebudzenia. Nie lubię o tym myśleć. Mam nadzieje że dojdą do tego co się tam wydarzyło. Chciałabym pomóc, ale nie wiem jak.
Wyszłam ze szpitalnego budynku i...Od tej pory nie miałam gdzie się podziać. Przebywanie dłużej w szpitalu nie miało sensu. Amnezję można było jedynie przeczekać i liczyć na to, że pamięć wróci. Nie miałam dokąd pójść. Nie wiedziałam gdzie mieszkam. Co prawda mogłam wyjść na ulice i idąc za intuicją próbować gdzieś trafić. To bez sensu. Nawet nie wiem czy kiedykolwiek trafiłam do tego szpitala. Wydaje mi się że nie gdyż nie mieli tu mojej dokumentacji, ale tak zawsze jest. Gdy powinno być to nie można znaleźć. Z pewnością będą szukać, ale czy znajdą...
Gdy pielęgniarka zadawała pytania Lora kiwała twierdząco. Miałam nadzieje że skoro teraz przyszła to mi pomoże. Nie pomyliłam się. Okazało się że postanowili (ona i jej mąż. Ten którego się tak bałam) pozwolić mi u siebie trochę pomieszkać. Dopóki policja nic nie znajdzie.
Z jednej strony chciałam o wszystkim zapomnieć wszystkie moje pierwsze wspomnienia. Wszystkie do momentu spotkania Lory, która mnie przygarnęła. Z drugiej te koszmary to jedne z niewielu jakie miałam. Może nie najweselsze, ale moje własne. Od teraz zamierzałam wszystko zapamiętywać. Zaczęłam od drogi kompletnie mi obcej i nieznanej. Wiozła mnie tym samym samochodem, co jechała wcześniej z mężem. Tym razem jej nie towarzyszył. Jechałyśmy same.
Nie miałam pojęcia gdzie zmierzam, ale byłam podekscytowana. Nie mogłam się doczekać, aż zobaczę mój nowy, tymczasowy dom.
Minęłyśmy las iglasty. Podobny do tego w którym się obudziłam. Dreszcze przeszedł mi po ciele. Na szczęście to nie był ten sam. Tamten graniczył z morzem...na pewno. Znajdował się już daleko. Dopiero gdy ostatnie drzewo znalazło się za nami odetchnęłam z ulga. Świerki już nigdy nie skojarzą mi się dobrze.
Po dłuższej chwili wjechałyśmy na most przecinający dużą rzekę. Nie mogłam oderwać nosa od szyby, ani mrugnąć. Mogłabym podziwiać ten widok godzinami. Po miejscu które podziwiałam nie ujrzałam żadnych statków, ani innych wodnych pojazdów i środków transportu.
Widok był tak bardzo znajomy, a jednocześnie obcy. Zaszumiało mi w głowie. Przyłożyłam ręce do uszu. Wspomnienia próbowały wrócić ale coś je blokowało. Dlaczego to musiało mnie tak męczyć? Bolała mnie głowa. Wreszcie szum ustał.
Samochód staną. Lora wyglądała na zaniepokojoną i nieco wystraszoną. Patrzyła na mnie z troską i lekką obawą. Możliwe że nieświadomie jęknęłam, lub wydałam inny dźwięk, który ją zaalarmował. Zadała mi pytanie z jej twarzy wyczytałam tylko „W prządku?” Kiwnęłam twierdząco i uśmiechnęłam się przepraszająco. Kobieta westchnęła i ponownie uruchomiła maszynę. Wjechała z powrotem na ulice.
Im bliżej miasta, tym trafiały się większe i częstsze korki. Jednak mimo ślimaczego tępa dojechałyśmy wreszcie do domu Lory.

Salon utrzymany był w jasnych barwach. Na belkowanej podłodze z ciemnego drewna przede mną leżał duży dywan w kolorze ekrii. Na nim znajdował się jasna trzyosobowa kanapa, zwrócona do mnie bokiem. Przed nią duży nowoczesny telewizor. Między nimi niski stoliczek o szklanej powierzchni. Dżojstiki i gry, sugerowały że małżeństwo albo miało dzieci albo sami lubili sobie pograć. Mnóstwo płyt, krążków i dyskietek.
Za kanapą, po mojej prawej, stół i cztery krzesła. Nad nimi lampa. Daleko przed drzwiami wejściowymi kuchnia. Zamiast drzwi od salony odgradzał je hebanowy łuk. Dzięki temu stojąc ciągle w wejść mogłam zobaczyć jak wygląda. Przeważała czerwień, jednak blaty, zlew, zmywarka, śmietnik i lodówka miały biały kolor. Po prawej od kuchni zaczynał się korytarz z mnóstwem ciemnobrązowych drzwi kontrastujących z jasnymi ścianami.
Wszędzie panował, ład i porządek. Zdawało się jakby całość była nowa i nie używana. Przez to poczuła się obco. Od tych przysłowiowych „czterech ścian” biło metaforyczne zimno. Najwyraźniej albo nie często przebywali w domu, albo mieli pedantyczne umiłowanie czystości.
Gdy zrobiłam kilka kroków do przodu po mojej prawej miałam drzwi. Kobieta zaczęła oprowadzanie właśnie od tego pomieszczenia. Okazało się że jest to błękitna łazienka. Niewielki lufcik na górze ściany wpuszczał świeże powierzę. Podobnie jak otwory klimatyzacji jakie zauważyłam w całym domu.
Mieli zarówno prysznic jak i wannę. Kafelki odcieniem przypominały mi morzę. To samo które mi się śniło.
Lora zaprowadziła mnie do mojego pokoju. Trzecie drzwi po lewej w ciemnym korytarzyku. Po włączeniu światła okazał się nie być taki ciemny.

____________________________________________________________________________

Na tym moja wena się skończyłam, choć planowałam jeszcze jedną postać. Tak więc pierwsze marzenie - związane z tym by skończyć to opo prysło...A to dopiero pierwsze.