niedziela, 30 września 2012

Moje sny: Rozdział 3

Rozdział 3

–    Lidka! Pobudka - usłyszałam jak moja koleżanka z ławki ostrzegawczo szepcze mi do ucha.
–    Co? – mamroczę.
–    Znów zasnęłaś na lekcji – wyjaśniła Maria.
–    Rozejrzałam się odkrywając, że faktycznie jestem w sali lekcyjnej. Na ścianach wiszą  tablicę z podstawowymi informacjami o okresach literackich.  Przed pustą tablicą stała polonistka, która swym zwyczajem zawszę wstawała ze swego miejsca, gdy chciała nawrzeszczeć na osoby w tylnych ławkach, które rozmawiały jak zorganizować w szkole dyskotekę, albo  tak jak ja spały w najlepsze.
Pani P. ma  skłonność do cichego tłumaczenia lekcji. Jest to swego rodzaju prowokacja zmuszająca ucznia do wytężania słuchu. Mnie jednak taka strategia skutecznie nudzi, dlatego też wolę sama sobie przejrzeć temat w podręczniku, a potem nie mając co robić pogrążam się w marzenia i potem Maria musi mnie budzić.  Natomiast nauczycielka patrzy na mnie jakby planowała mnie z miejsca zamordować swymi błękitnymi, oczami, które na chwilę obecną bardziej przywodzą mi na myśl chmury burzowe.
Nauczycielka kazała mi wyjaśnić wymowę jakiejś sceny, ktrą właśnie omawiali. Widocznie właśnie to przed chwilą tłumaczyła klasie.
Bez zająknięcia choć z lekka sennym jeszcze głosem recytuje to co mi świta na ten temat i jest tego wystarczająco dużo by uciszyć Panią P. i przy okazji ją zdenerwować.
Nie jestem może mistrzem w wyprowadzaniu nauczycieli z równowagi, chłopcy z mojej klasy są w tym lepsi, ale rzadko się zdarza by ktoś zapytał mnie o coś czego nie wiem. Jeśli nie podręcznik to pomaga mi Maria.
Dziewczyna ta ani nie miała nawagi, ani niedowagi. Włosy również posiadały nijaki kolor, ni to blond ni to brąz. W zasadzie nie wiem również, czy można by ja nazwać szatynką. No może nie brzmi to za logicznie, ale tak to właśnie jest z urodą co po niektórych.
Zresztą szufladkowanie ludzi za pomocą wyglądu jest głupie i dobrze, że pojawiają się czasem ludzie którzy są ponadto. Jej oczy podobnie jak moje miały intensywnie niebieskie tęczówki, zupełnie jakby w naszych żyłach płynęła ta sama krew. Po przyjrzeniu się widać iż nasze rysy zupełnie się różnią.
Poza genetycznymi różnicami, ja miała włosy do ramion...no może ciut dłuższe. Ona tymczasem niemal do pasa,  jednak zawsze je spinała w kok tak, że tego nie widać. Myślę, że to daje wam już jako taki pojęcie tego jak wyglądamy.

Tak więc na korytarzu pomiędzy lekcjami śmiałyśmy się do łez, z miny polonistki, z żartów naszych kolegów z klasy (czego ci nie wymyślą) zwłaszcza tych na biologi. Cóż...temat o rozmarzaniu daje pole do popisu. Uśmiech miałam od ucha do ucha dopóki nie zauważyłam czarnowłosego chłopaka stojącego koła tablicy z ogłoszeniami. Wówczas jak za sprawą różdżki, wesołość zupełnie mnie opuściła. Nie mógł znaleźć lepszego miejsca by mnie spotkać. W końcu każdy uczeń ma w obowiązku codziennie zapoznać się z ogłoszeniami o zmianach, które tam wiszą.
Od razu go poznałam, choć jego strój, dżinsy i czarna bluza z kapturem, sprawiał iż idealnie wtapiał się w tłum uczniów i praktycznie niczym się nie wyróżniał. Był w moim wieku, ale nie uczył się tutaj, nawet nie mieszkał w okolicy,  ponieważ tak jak ja należał do Strażników Snu, zakładałam że stało się coś o czym powinnam wiedzieć skoro się fatygował.
–     Cześć Lidka – powiedział czarnowłosy wyciągając słuchawki z uszu.
Obserwował mnie uważnie i chyba nawet próbował się uśmiechnąć, ale mu to nie wyszło.
–     Cześć ZED – powitałam go jego ksywką, która to odnosiła się bezpośrednio do jego inicjałów, czyli dwóch liter „Z”.
Poznałam go z Marią, tak by przedstawić jego osobę jak najbardziej niewinnie. Ona również musiała zauważyć iż nigdy wcześniej go tu nie widziała. Poznała to po jej zdziwionych oczach.  Z początku rozmawialiśmy o różnych ogólnikach. O tym, że mamy straszną polonistkę, która zanudza nas na śmierć, a potem ma do nas pretensje, że śpimy na lekcji. Wspominałam o tym, że po szkolę muszę iść prosto do domu, bo ojciec jest chory. Kac to okrutna choroba, (acz uleczalna) więc w zasadzie nawet nie skłamałam.
W pewnym momencie delikatnie dałam o zrozumienia przyjaciółce, że chcemy pobyć na osobności.
–     Co tam u ciebie? Miałaś jakieś koszmary ostatnio? - zaczął lekkim tonem szyfrowaną rozmowę, obserwując swymi brązowymi oczami jak Maria znika za rogiem korytarza.
–     Ostatni dość często. Prawię się nie wysypiam.
–     Coś nowego?
–     Nie. Mityczne potwory. - Pomyślałam o tym rycerzyku z przedwczoraj, ale z jakiegoś powodu nie wydał mi się na tyle ważny by o nim wspominać Zedowi. - Miałam koszmar o dwójcie małych dzieci, które niemalże pożarł potwór, którym ich straszyłam.
–     Wcześniej mówiłaś, że te dzieciaki cię denerwują, a teraz jest ci ich żal? - Wydawał się zbity z tropu.
–     To że ktoś mnie denerwuje to nie znaczy, że mogę pozwolić by tej osobie stała się krzywda -  spokojnie mu wyjaśniłam.  

Ta uwaga dała mu do myślenia. W ciszy wyszliśmy na  zewnątrz z zamiarem wybrania się za szkołę.
–     Wiesz, jakby co mogę ci czasem pomóc – zaoferował się, lecz ja nie odebrałam tego jako oznakę tego, że on się o mnie martwi.
Za dobrze go znałam. Zed po prostu nie przepości okazji żeby się wykazać. Walka jako Strażnik Snów to całe jego życie.
–    To miło z twojej strony – odparłam dyplomatycznie. - Jednak gdy ofiarami padają osoby z mojej okolicy czuje się za nich odpowiedzialna.
–    Rozumiem – powiedział lecz jego ton głosu mówił mi, że nie jest to do końca prawdą. Brzmiało w nim nie tylko zawód co niezadowolenie z tego, że coś nie poszło po jego myśli.
–     Co się stało? - Wiedziałam, że nie przyjechałby pół kraju tylko by się spytać, czy nie może wziąć na siebie części moich obowiązków. Mógł o to zrobić we śnie.
–     Niedługo rozpocznie się zebranie, ale jeśli nie chcesz mogę im powiedzieć, że miałaś coś ważnego do załatwienia i wszystko ci potem przekażę.
–    Owszem miałam coś ważnego – lekcję. Już słychać było dzwonek i wszyscy uczniowie wracali ze spacerku, plotek, lub papieroska z powrotem do klas, a ja stałam bijąc się z myślami . 
Z tego co wiem zebrania są obowiązkowe i nie można sobie tak po prostu na nie czekać. Ciężkie drzwi szkolne otwierały się i zamykały niemalże rytmicznie podczas, gdy ja poważnie rozważałam propozycję Zeda. Musiałby wymyślić coś naprawdę poważnego by mnie usprawiedliwić przed resztą. Poważne kłamstwo. Czy warto oszukiwać tylko po to by mieć obecność na lekcji?  Czy lepiej spytana  gdzie byłam na lekcji bezczelnie powiedzieć wychowawczyni, że miałam ważniejsze sprawy niż matematyka?
Do podjęcia decyzji skłoniła mnie dość bolesna myśli. Mianowicie ojciec na pewno nie zareaguje, choćby nauczycielka poinformowała go o tym, że zwiałam. Zacisnęłam szczękę. Paznokcie wbijały mi się z skórę.
- Nie trzeba. Idę z tobą – powiedziałam zła na niego, że w ogóle proponował pomoc. Zupełnie jakby to była jego wina, że mam takiego ojca, że zebranie odbywa się podczas, gdy ja mam lekcję i że nigdy jeszcze nie uciekała ze szkoły przez co mam straszne wyrzuty sumienia.
Jak tak się zastanowić Zed musiał się bardziej poświęcić, gdyż musiał opuścić na pewno więcej niż jeden dzień w szkole by mnie poinformować. Wszystko dlatego, że nie stać mnie na taki luksus jak telefon, czy internet o telewizji już nie wspominając. 

Chwile potem staliśmy już  w Ogrodzie Marzeń przewodniczącego naszej grupy Strażników Snów (w skład całej organizacji wchodzi o wiele więcej ludzi), a miejsce to wyglądało jak najprawdziwszy ogródek. Drzewa owocowe i wrzątki przeróżnych warzyw i owoców prowadziły nas do ozdobnego krzesła za którym rosło mnóstwo kolorowych kwiatów. 
Wszyscy Strażnicy Snów z naszej grypy znajdowali się już na miejscu.  Łącznie było nas około dwudziestu, ale kogoś brakowało.
Na zebraniu Przewodniczący powiedział  iż „źle się dzieje w państwie duńskim”.
Nie pytajcie mnie skąd dziesięcioletni  blondyn o okrągłych okularkach wziął ten tekst. 

Możecie uważać, że to nieco dziwne, że tak poważnej organizacji przewodzi ktoś nieletni. Na naszą obronę wspomnę tylko iż, gdy ja miałam sześc lat, on wyglądał na tyle samo co obecnie i na chwile obecną również nie wygląda na to by miał się zmienić. 
Wokół nas fruwały motyle i bzyczały niegroźne pszczoły. Każdy z każdym przywitał się uprzejmie i wymienił kilka zdań. W końcu długo się nie widzieliśmy.
Gdy wszyscy już zajęli miejsce za długim stołem przewodniczący swym dziecięcym głosikiem zaczął wyjaśniać powód ich zebrania. 
–    Coraz więcej Nocnych Marr atakuje, ale co gorsza robią to w sposób zorganizowany. Niedawno Mirai została pozbawiona mocy.
O razu wyjaśniam iż Mirai to mała dziewczynka, która w rzeczywistości nazywa się Magda. Przyjaźniła się z Zedem, ale ten nie wydawał się zaskoczony wieścią o nieszczęściu przyjaciółki. Zdenerwowany, smutny, ale z pewnością już wcześniej o tym wiedział. Ja nigdy jej nie lubiłam. Była złośliwa i wścibska. Nikomu jeszcze nie udało jej się przekonać do własnych racji. Miała swą irytującą dumę i należała do osób potwornie upartych. Teraz jednak było mi jej żal. Jeśli przegra się w pojedynku z Marami, nie można umrzeć, ale traci się zdolność przeżywania snów i podróży pomiędzy Ogrodami Snów.
–     Marry coraz częściej atakują. W dodatku zupełnie się ze swymi atakami nie kryją. Czasem działają tuż pod naszym nosem.

Usłyszawszy to szybko opowiedziałam wszystkim o przypadku Kajtka i Michała, gdyż faktycznie do tej pory ratowałam głównie obce mi osoby.
–     Ja mam tak samo – powiedział Zed od niechcenia. - To nic nowego. Wśród ofiar często pojawiają się osoby, które znam. - Chłopak wzruszył ramionami, nie rozumiejąc w czym reszta widzi problem.
–     W każdym bądź razie będziemy od dziś pracować w parach.
–     Nie potrzeba – Zed wyraził swą niechęć nieco za głośno dlatego też wszyscy spojrzeli na niego. - Ja świetnie sobie poradzę sam. Wolę robić wszystko po swojemu. Druga osoba tylko by mi przeszkadzała, choćby nie wiadomo jak była utalentowana.
–     To potrzebny środek ostrożności – zauważył jedenastolatek. - Nie chcę jednak nikogo zmuszać. Proszę was tylko byście byli w kontakcie.
–    Kto będzie ze mną w parzę? - spytałam tylko.
–    Dla ciebie Lidka, mamy specjalne zadanie.  Nie tylko osoby z naszego najbliższego otoczenia zostali zaatakowani.  Ostatnim czasy Nocne Marry uwzięły się na pewnego chłopca.
Dziecko to nie posiadało żadnych specjalnie widocznych cech odróżniających od reszty ludzi na ziemi, dlatego przewodniczący pokazał mi jego zdjęcie.
Szatyn, błękitne oczy, szczupła twarz, karnacja typowa dla przeciętnego mieszkańca europy.
–    Dlaczego uważacie, że Marry się na niego uwzięły? - spytał Zed, jakby uważał iż przesadzają. 

–     Może dlatego, że każdy z nas przynajmniej raz musiał go ratować – wyjaśnił pewien ciemnoskóry Strażnik Snów nieznany mi z imienia.  
–     Zgadza się. To ten sam rycerzyk, co wtedy- pomyślałam na głos. 
–    Co? Wcześniej słowem nie wspominałaś, że o kimś takim śniłaś! - zauważył Zed jakby uważał, że właśnie to sobie zmyśliłam, byle tylko coś powiedzieć.
–    Nie sadziłam, że to ważne, z reszta to moja sprawa co mi się śni.
–    Chyba jesteśmy zgodni, że ma potencjał na Strażnika Snów, a skoro jest na celowniku tym bardziej powinniśmy go uczyć. – Przewodniczący spojrzał na mnie.

środa, 26 września 2012

Moje sny: Rozdział 2

–    Do łóżek marsz! - nakazałam dwójce dzieciaków w wieku sześciu i dziewięciu lat.
–    Nie chce mi się spać. Jestem już za duży by się kłaść o dwudziestej pierwszej. Nie jestem już dzieckiem – buntował się ten starszy, imieniem Michał używając  kanapy jak trampoliny.
Nawiasem mówiąc mnie na taki mebel nie byłoby stać nawet gdybym oszczędzała przez miesiąc. Nie mówiąc już o pozostałych luksusowych przedmiotach, telewizorze plazmowym i mięciutkim białym dywanie na którym obecnie stałam. Pozostała część domu również została wyposażona z rozmachem w przeróżne drogie sprzęty i korzystałam z każdej wolnej chwili by się im napatrzeć.
–     Nie jesteś dzieckiem? Uważaj, bo przekaże to twoim bliskim co zwolni ich od dawania ci prezentów na Dzień Dziecka, powiem to też Zajączkowi, Świętemu Mikołajowi, Gwiazdorowi...- tak wymieniałam.
–    Nie zrobisz tego! - krzyknął malec tak przestraszony, że aż przestał skakać.
Jego młodszy braciszek, Kajtek zajęty własnym światem w którym był prawdopodobnie pilotem myśliwca, lub samym samolotem latał po pokoju i co jakiś czas znikał na korytarzu. Tak jak rycerz dobywa miecza by stoczyć pojedynek tak ja wyjęłam komórkę z kieszeni.
–    Już do nich dzwonie. A dla Kajtka wezwę Boboka.
Oczywiście zaraz zrobił się pisk i obaj pobiegli do pokojów, by tam włożyć piżamy.
Od razu wyjaśniam, że to nie moje rodzeństwo, tylko dzieci pewnej zamożnej kobiety, którymi się opiekuje wieczorami, podczas gdy ona ma „czas dla siebie” i „odpoczywa od swego jakże stresującego życia”. Nie narzekam. Te maluchy są przynajmniej na tyle duże, że nie muszę im zmieniać pieluch i nie wymiotują...za często.
Zarabiam na życie jako opiekunka, względnie niania. Czasem w wakacje dodatkowo zatrudniam się w jakimś sklepiku (choć o to coraz trudniej), albo pieski wyprowadzam (a głównie jednego – mojej babci, ale też za kasę).
Wracając do dzieci. To czym je straszyłam tak naprawdę nie istnieje. Podobnie jak Nocne Marry (które nie wiedzieć czemu piszę z dużej) Boboka, każde dziecko wyobraża sobie inaczej, jako kogoś/ coś strasznego. Trochę jak Bogin z Harrego Pottera. Ja swego czasu wyobrażałam go sobie jak przygarbionego człekopodobnego stwora szczelnie okrytego płaszczem  o zdeformowanej twarzy okrytej bandażem, ale jak już powiedziałam ta wizja jest tylko moja i wynika z różnych horrorów, które podglądałam.
Słysząc ich przytłumione wystraszone szepty nie mogłam się nie śmiać. Co w tym zabawnego? Otóż oni naprawdę wierzą ze taki  potwór ma telefon, którego numer jest mi znany. Ma to swoje plusy – nie muszę się wydzierać przez okno. Co do pozostałych postaci, możecie wierzyć, lub nie ale każda niania ma do nich numer.
Ach te dzieci... Kiedyś wystarczyło im zagrozić, że nie przeczytam im bajki. Jednak przy częstości mych odwiedzin kiedyś musiały się skończyć, a ile razy można czytać w kółko jedną i tą samą opowieść. Szczególnie, że oni nie chcieli słyszeć o innej. 

Wieczór mijał powoli, chłopcy zasnęli, a ja w przestronnym salonie usiadłam sobie w koncie i czytałam książkę. To ten nudny moment w opowieści więc go pominę wspominając jedynie, że nie jestem typem który czyta książki nałogowo. Jak polubię jaką historię to czytam ją w kółko, nawet kilkanaście razy. W każdym bądź razie. Za oknem padał deszcz, ale dzięki latarnią ulicznym z pewnością nie było ciemno. Przynajmniej do czasu aż zaczęły mrugać i zgasły. Oddłużyłam książkę, nawet nie zaznaczając gdzie skończyłam.  Miałam złe przeczucia.
Z trudem wymacałam ściany i idąc wzdłuż nich (przy okazji pozrzucałam i prawdopodobnie potłukłam kilka rzeczy, dużo cenniejszych niż moje kolano które uderzyło w pewne krzesło) doszłam do kuchni, a tam bo hałaśliwym grzebaniu po szufladach odnalazłam latarkę.  Uzbrojona w zasilane przez baterię światło ruszyłam na piętro do pokoju chłopców. Tak jak się spodziewałam – spali, ale nie był to spokojny sen.
Atak.
Tak miałam pewność, że nawiedziła ich jakaś Nocna Marra.  Zbiegłam z powrotem do salonu gdzie w plecaku miałam swój medalion. Przyłożyłam go do mięciutkiego dywanu i wskoczyłam do dziury, która pojawiła się w podłodze.
Kierując się instynktem i mruganiem medalionu trafiłam do snu chłopców. Taki wspólny sen nie był niczym dziwnym. Często zdarzało się, że dwójka przyjaciół lub rodzeństwa, a czasem i obcy sobie ludzie  mają ten sam sen w tym samym czasie.  Nie zdziwiło mnie również to co im się śniło.
Bobok w ich wyobraźni miał nienaturalnie długie i chude palce przywodzące na myśl odnóża pająka. Jego sylwetka była  nieznacznie zgarbiona.  Okrywał go ciemny płaszcz z kapturem. Zielony niczym kosmita, posiadał głos ich sąsiadki z naprzeciwka. Tak...dziecięca wyobraźnia nie zna granic.
Czy czułam się winna, że zmora którą ich straszyłam, teraz ich atakuje? Nie. Jeśli Marry upatrzyli ich za cel  to pojawiły się tak czy siak. Jeśli nie tak to w innej formię. Poza tym specjalnie nie mówiłam im jak wygląda i jakie ma  moce. To że wygląda tak, a nie inaczej jest tylko i wyłącznie winą ich wyobraźni, lęków i strachu.
Kajetan i Michał jak przystało na zwyczajne ofiary, byli sparaliżowani strachem i bali się nawet oddychać, a co dopiero stawiać opór. Walka nie trwała długo i nie miała w sobie nic nadzwyczajnego. Niepokoił mnie sam fakt iż w ogóle miała miejsce, o tym jednak myślałam nieco później.


Po męczącej walce z Bobokiem (przeżywanie koszmarów zawsze męczy) ocknęłam się na kanapie w salonie. Zegar wybijał pierwszą w nocy. W przedpokoju dało się słychać kroki, pobrzękiwanie kluczy, odgłosy ściągania i zawieszania  płaszcza, bądź futro. Natychmiast się podniosłam. Co to by było jakby się dowiedzieli, że śpię na „posterunku”?
Rodzice dzieciaków zapalili światło w salonie. Nie od razu zdałam sobie sprawę, że już jest prąd.  Kobieta, blondynka o tak tlenionych włosach, że mogłaby oddychać pod wodą (jak zwykłam mawiać), o całkiem przyzwoitej linii jak na osobę, która urodziła dwójkę dzieci  przywitała mnie z ciepłym uśmiechem. Widać po niej, że potrafiła się ubrać i umalować, tak by nie wyglądać jak prostytutka czy różowa lala, co w naszych czasach, przynajmniej w mojej okolicy rzadko się zdarza i jest sporym wyczynem.
Towarzyszący jej człowiek prawie nigdy nic nie mówił, a jednak nie wyglądał na pantoflarza. Jeśli już wypowiedział swoje zdanie wszyscy w rodzinie się go słuchali jak boga. Jednym słowem – urocza para.
–     Lidka. Kochanie. Spałaś?
–    No tak...Kto normalny by siedział przy wyłączonym świetle. Eh...tego nie przewidziałam, ale okazało się, że małżeństwa wcale to nie zbulwersowało.
–     Mam nadzieje, że nie sprawiali kłopotów.
–    Nie. Byli bardzo grzeczni i dzielni...- to drugie wyrwało mi się zanim zdążyłam ugryźć się w język, ale to prawda podczas mojej walki, której z pewnością już nie pamiętają wykazali się tym iż nie krzyczeli jak opętani co często mnie denerwuje w małolatach.
Wydawało mi się, że dla rodziców może to brzmieć nieco dziwnie. Jednak oni puścili to mimo uszu. Od razu wzięli się do oceny stanu mieszkania oraz niewielkich bo niewielki, ale jednak strat. W tym momencie przypomniałam sobie o nie startym blacie, lekko połamanym krześle, które co prawda jeszcze stało i wyglądało niewinnie jednak  większych ciężarów nie bardzo było w stanie udźwignąć, od kiedy chłopcy się nim bawili w gwiezdne wojny, a do tego bałaganu który sama narobiłam.
Modliłam się by nie zauważyli owalnych plam na suficie w kuchni, czy szczątków jakiegoś wazonu za góra pięćdziesiąt złoty w śmietniku. Nie miał raczej wartości sentymentalnej (czyżby prezent od teściowej?), ale gdyby potrącili mi to z pensji, to praktycznie nic by z niej nie zostało i jeszcze bym musiała odrabiać. Zdarzały się i takie mendy, uwierzcie na słowo.
Nie wiem, czy byli tak śpiący i mało spostrzegawczy, czy na tyle rozluźnieni, zrelaksowani (jak widać takie wyjazdy do centrum działają cuda), że było im wszystko jedno, ale gdy się odwrócili  kobieta bez żadnego marudzenia poprosiła męża o to by mi zapłacił. Ja ubrana w kurtkę przeliczywszy odkryłam, że nic mi nie potrącili, choć premii też nie było. W takich chwilach żałuje, że nie mogę opowiedzeń jak się musiałam narażać w Ogrodzie Marzeń, by ich pociechy mogły przeżyć w noc, ale nie bądźmy chciwi.
–    Dziękuje, że z nimi zostałaś. W dni robocze tak ciężko o nianie. Szczególnie, gdy jest rok szkolny.
–    To żaden kłopot – poniekąd skłamałam.
W końcu pewnie i tak bym się nie wyspała.
–    Za tydzień znowu wyjeżdżamy.
–    Mam się stawić o tej samej godzinie?
–    Najlepiej ciut wcześniej. Trochę później wrócimy, ale to chyba nie problem?
–    Zaraz...za tydzień...czy mam jakiś sprawdzian? Na chwilę obecną nic sobie nie przypominałam, ale...
–     Przyjdę – zapewniła.
–    Bardzo nas to cieszy – powiedziała kobieta, choć po jej małżonku jak zwykle nie dało się zobacz jakieś specjalnej radości.


Wracając do domu cieszyłam się nawet, że mam taką pracę. Powtarzałam, że zawsze mogło być gorzej. Pierwszy ułamek ze swej wypłaty przeznaczyłam na to by dojechać autobusem w okolice ulicy na której mieszkałam. Idąc w stronę bloku ani zapach trawy pode mną, ani gwiazdy nade mną, nie zwróciły mej uwagi. Byłam za bardzo zmęczona i marzyłam tylko o tym by dokończyć przerwany sen.
Na klatce schodowej przed drzwiami mojego mieszania spotkałam mruczącego pod nosem przekleństwa pijaka.
Brunet miał na sobie pogniecioną koszulę, a na to czarną kurtkę. Nogawki spodni miał uwalone błotem aż po kolana. Najwyraźniej trudno mu było ominąć jesienne kałuże i nie omieszkał w kilka wpaść. Ten facet nie był żulem, sąsiadem który pomylił pokoje, ani lokatorem czy zaczajonym na mnie zboczeńcem. Gorzej. Otóż stał przede mną mój  biologicznym ojciec i jednocześnie jedynym prawnym opiekunem. 


Jaka szkoda, że nie wszystkie koszmary wystarczy zastrzelić by zniknęły. Z niektórymi trzeba mieszkać na co dzień. Ten dręczy mnie od dwóch lat. Ojciec jest taki od śmierci mamy. Zginęła wypadku samochodowym. Tata natomiast przeżywa to tak jakby to on ją przejechał i nie mógł żyć z poczuciem winy. Aż robi się człowieka żal.
Chwyciłam jego dłoń i wspólnie odkluczyliśmy drzwi. Wyglądał jakby mógł trzymać się jeszcze w pionie tak, więc nie oglądając się na niego weszłam do środka. Dopiero, gdy włączyłam światło  poznał
mnie i z tym swoim błogi uśmiechem zaczął wychwalać pod niebiosa.
–    Mój aniołek - powiedział
–    Możesz dojść do kanapy, czy ci pomóc?
–    Oczywiście, że dojdę. Czemu miałbym nie...- zachwiał się i omal nie potknął o dywan. –    Mówiłem już jak jesteś podobna do matki? - pytał jakby zaraz miał zacząć się zwierzać.
Na twoje szczęście aż tak do niej podobna nie jestem – pomyślałam. Ona widząc go w takim stanie sprałaby go na kwaśne jabłko. Mnie powstrzymuje resztka szacunku jaki do niego żywię, no i może fakt że gdyby po pijaku próbował mi oddać to mogłabym nie przeżyć.

Mama naprawdę należała do kobiet twardych, co dawało się stwierdzić już po jej wyglądzie, bo chucherkiem nie była.   Ktoś kiedyś zażartował, że nawet z rozpędzoną ciężarówka dałaby sobie radę, co jak się okazało nie sprawdziło się. Jeden zero dla ciężarówki, przy czym wcale nie sugeruje, że ta próba sił została z góry zaplanowana.
Wracając do ojca. Puki on nie pożycza ode mnie kasy na alkohol, a sam zarabia tyle ile potrzeba by popłacić prąd, wodę i jakieś tam jedzenie jest ok. Co innego, gdy dopadają go takie stany, że nawet na rachunki nie starcza, ale od czego jest babcia?
Upewniwszy się, że mój rodzic przeżyje noc, ruszyłam do swojego pokoju i padłam na uwcześnienie zasłane (czy może bardziej specjalnie niepościelone z rana) łóżko.
Jak widać nocny tryb życia jest u nas rodzinny. Wyświetlacz komórki pokazywał drugą w nocy. Oznaczało to jakieś trzy godziny snu zanim będę musiała zacząć zbierać się do szkoły. Eh...uroki dojeżdżania do liceum. 

Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że chyba pierwszy raz w życiu musiałam walczyć z Nocną Marą, która zaatakowała kogoś z mojej okolicy, znanego mi z  widzenia. Może brzmi niewinne, ale coś takiego nie jest normalne. Weźmy na przykład chłopca-rycerza. Czytałam o nim w gazecie i słyszałam wywiad z jego rodziną w telewizji, ale nawet nie wiedziałam w jakim rejonie europy mieszka. Po prostu rzuciły mi się objawy. W każdym razie, czyżby  Nocne Marry zaatakowały tuż pod moim nosem chcą  zwrócić na siebie moją uwagę?
Oby nie.
Z tą ponurą myślą zasnęłam. 


sobota, 22 września 2012

Moje sny: Rozdział 1

Moje sny

Rozdział 1


Nie ma chyba na świecie człowieka, który nie miałby snów. Jednak, o czym na pewno nie wiecie są osoby które potrafią te sny przezywać. Strażnicy Snu potrafią poruszać się pomiędzy sennymi rzeczywistościami, szukając w nich niepokojących amonali i naprawiając je. Ja jestem właśnie taką osobą. 

Prywatnie, kocham czytać książki. Każda opowieść zdaje się poszerzać mój własny świat, który nazywam Ogrodem Marzeń. Każdy ma swój własny. Podróżujemy po nim na granicy marzeń i jawy oraz we śnie. W tym ostatnim wypadku zwykle o tym nie paniętami. Ogrody Marzeń to miejsca do których ludzie uciekają, gdy przerasta ich rzeczywistość.
Jednak nie można myśleć tylko o sobie. Tym razem anomalia jaką odkryłam polegałam na tym, iż z jakiegoś powodu pewien chłopiec nie jest w stanie się obudzić. Jego rodzina się bardzo martwi, a ja zamierzam odkryć przyczynę jego stanu. Bynajmniej nie jest to zwyczajna śpiączka. Za tym kryje się coś więcej i wystarczy trochę pobyć Strażnikiem snów by umieć poznawać takie sytuację.  Musicie wiedzieć, że anomalie nie pojawiają się same z siebie. Powodują je...Nocne Marry. 

Nazwa może brzmieć niewinnie (głównie dlatego, że to grupka dzieci ją wymyśliła), ale są to naprawdę kłopotliwe niematerialne istoty atakujące nieraz Ogrody Marzeń. 

Dowiedziawszy się o ataku wbiegam do swojego pokoju. Przygotowując się do misji sięgnęłam do szuflady i wyciągnęłam coś co z pozoru wyglądało na niebieski kamyk, szkiełko wielkości piąstki, mieniące się niczym naprawdę  sporo wart diament. W rzeczywistości jest to bardzo rzadki bursztyn stworzony z żywicy Drzewa Snów.
Chyba nie myśleliście, że zamierzam zwyczajnie iść spać prawda? Tak miałabym dostęp tylko do własnego Ogrodu Marzeń, a moim celem jest cudzy.
By otworzyć przejście należy dotknąć bursztynem najbliższej płaskiej powierzchni. W tym wypadku ściany. Przed wejściem w tworzący się portal, rozejrzałam się po ciemnym pokoju. W błękitnej poświacie wyglądał naprawdę tajemniczo. Nieskromnie zauważę, że ja też. Nie ma jednak czasu na zachwyty. Sprawa jest poważna. Ode mnie zależy życie, lub śmierć chłopca.
Po przejściu na drugą stronę, do zagrożonego Ogrodu Marzeń, moje blond włosy stały się całkiem białe. Skóra z białej natomiast stała się o dwa odcienie ciemniejsza tak, że zachowywała kontrast. Założyłam na siebie pelerynę. Wyglądała jak kawał kwadratowego materiału zapięty klamrą pod szyją.  Nikt nie wymagał ode mnie bym to nosiła ten element ubioru, ale dobrze się czułam z czymś co zasłania głowę w ten specyficzny sposób. Kiedy miała miałam mniej niż dwanaście lat najbezpieczniej czułam się pod kocem. Może to właśnie stąd upodobanie do tej mody. 
Po tej stronie brzegi przejścia płonęły złoto czerwonym ogniem. Gdy ciemny pokój za moimi plecami zastąpiły równie tajemnicze sterty gruzów nie czekając na oklaski pobiegłam przed siebie. 

Otaczały mnie gotyckie budowle mocno nadgryzione zębem czasu, o ile w tym świecie „czas” w ogóle istnieje i ma jakiekolwiek znaczenie. Panował tam środek nocy, jednak na niebie nigdzie nie dało się dostrzec ani jednej gwiazdy.
Na drodze stanął mi głaz sporej wielkości. Nie zwalniając wbiegłam po jego mniej stromej powierzchni, a potem odbijając się przeskoczyłam robiąc koziołka w powietrzu. Wylądowałam jak kot na czworaka. Taki sposób śnienia ma jeden minus. Ból jaki odczuwasz jest jak najbardziej prawdziwy. Ja o tym wiem i jestem na to przygotowana, jednak pomyślcie co z ofiarą Nocnych Marr. Jakie jego musi być jego zaskoczenie, gdy jakieś wyimaginowane strachy wywołują u niego prawdziwy ból, który jest za słaby, by mógł go obudzić, a jednocześnie na tyle mocy by doprowadzić do szaleństwa.
Im dłużej biegłam, im bardziej zbliżałam się do celu, tym sceneria stawała się coraz bardziej mroczna i upiorna, jak przystało na koszmar. Ruiny się skończyły. Teraz  otaczała mnie zielona gęsta mgła sięgająca mi do pasa. Jak na siedemnastolatkę nie należałam do specjalnie wysokich to też łatwo mogłam się w razie potrzeby w niej skryć. 


Mój przeciwnik, nocna Marra, prawdopodobnie przyjmie postać tego czego najbardziej chłopak się boi. Wszystko po to by ofiara nie podejmowała walki. Prawdopodobnie jest sparaliżowany strachem. Tak myślałam dopóki nie usłyszałam szczęku żelaza. Zobaczyła dwie postacie walczące ze sobą. Jednym z nich była „ofiara”. To znaczy chłopiec w wieku gimnazjalnym. Szatyn, oczu nie dane mi było zobaczyć, ale i bez tego wiedziałam, że gości w nich strach, ale raczej nie ten paraliżujący, a raczej mobilizujacy.

Ten który starają się wywołać u nas nauczyciele by zmusić nas do nauki. 
Ubrany był w...hym...o dziwo nie w piżamę jak to bywa u większości ofiar. Wyglądał trochę jak rycerz. Miał na sobie kolczugę, jednak w ręku dzierżył nie miecz, a gałąź jakich tu pełno. Sam fakt, że podświadomie zmienił ubiór robi wrażenie. Przeważnie ofiary nie stawiają większego oporu, a ten wyraźnie próbował walczyć, do puki starczy mu sił.  Nocna Marra z pewnością niedługo pozbawi go energii, a przybrała postac wilkołaka. 
Trzeba przyznać, że nie był to strach nieuzasadniony, jak w innych znanych przypadkach, gdy Marry zmieniały się w żaby, wiewiórkę, mrówkę, klasówkę (okazuje się, że tego też można się bać, ale nie pytajcie mnie jak dokładnie wówczas Marra wyglądała), robaki. To człekopodobne owłosione monstrum, z czekającym śliną pyskiem, naprawdę wyglądało przerażająco. Jak już wspomniałam ja boje się czego innego, ale rozumiałam jego przerażenie, które najprawdopodobniej było wynikiem jakiegoś horroru który oglądał przed spaniem. Telewizja, gry i objadanie się przed snem, są głównymi powodami przez, które w nocy mamy koszmary.
Powinnam teraz wpaść i mu pomóc jednak bardzo mnie ciekawiło jak sobie poradzi. Jego przeciwnik nie wydał mi się kłopotliwy. 

Problemy z pokonaniem Marr pojawiają się, gdy przybiorą kształt tego czego się boisz, jednak w jednym koszmarze mogą mieć jedną postać, a ponieważ to nie mój sen nie będą mnie straszyć, a w każdym razie nie po to, by odebrać mi energie tylko zwyczajnie zabić. Bardzo pocieszające.

Wracając do naszego rycerza. Wyglądał jakby zaraz miał popuścić ze strachu, ale trzymał się dzielnie ze swym wiernym badylkiem, którym machał jak szalony. Machał i machał aż potworowi znudziła się ta zabawa, też machną i złamał wierny kijek. Po orężu pozostało tylko wspomnienie, choć może i nawet to nie. W końcu sny się kiedyś zapomina. Rycerz tymczasem nie czekając na zachętę dał nogi za pas. Wilkołak jeszcze przez chwilę stał, dając mu fory. W końcu nie chciał go zabić, tylko nastraszyć, wykończyć. Poza tym tego rodzaju stwory lubią bawić się swą ofiarą. 

Później dało się słyszeć wycie. Na niebie pojawił się nienaturalnie duży, krwistoczerwony księżyc w pełni, a krajobraz wyraźnie się zmienił. Pojawiło się więcej drzew, a mgła już nie zielona, a biała uniosła się tak, że ścigany nie wiedział jak blisko jest pogoń.
Pożałowałam, że nie zabiłam Marry od razu. Teraz musiałam za nimi biec slalomem pomiędzy pniami bliżej nie określonych drzew, narażając się na podrapania i rany na nogach wywołane kolczastymi krzakami. Wspomniałam, że miałam krótką spódniczkę? Nie? To w ten oto sposób wam wspominam. W takich chwilach żałuje, że nie pracuję grupowo. W dwójkę, czy trójkę szybciej dałoby się przeszukać teren, który swoją drogą często się zmienia.
Zupełnie nie widziałam śladów. Musiałam zdać się na instynkt. Charakterystyczne wilcze warczenie wskazywało na to, że potwór jest niedaleko. Tylko gdzie? Wydawało się jakby dobiegał zewsząd. Przeklęte echo. Z trudem stłumiłam panikę. W lewo, nie w prawo...Przez cały czas biegłam zaczynając się martwić, czy nie oddalam się od celu. W prawo, czy w lewo i nagle krzyk. Tak w lewo. Grunt to nie tracić głowy. Nie ma mowy bym nie zdążyła. Jeszcze się nie zdarzyło bym zawiodła. Jak pocisk wpadłam na polankę. Ponownie usłyszałam wycie i  mrożące krew w żyłach
warczenie. Chłopak leżał na ziemi. To koniec? Oby nie.
- Hej ty ! - krzyknęłam na potwora. - Teraz to ja jestem twoim przeciwnikiem.

Wyimaginowałam sobie broń palną. Średnich rozmiarów rewolwer na kule ze srebra. Postanowiłam zagrać w jego grę. Chwilę później trzymałam w ręku to co sobie wyobraziłam i wymierzyłam prosto we włochatą klatę. Nie dając mu czasu na ostatnie słowo pięć razy strzeliłam w okolice serca. Przynajmniej tak mi się wydaje. Nie mam praktyki w używaniu tej broni. Kilka razy mogło polecieć w krzaki, lub w niebo. Jednak mimo mojego kalectwa w tej dziedzinie wilkołak padł na ziemie. Jednak gdyby od razu skonał to by było za pięknie prawda? Bestia okazała się bardziej wytrzymała i odporna na ból niż mi się wydawało. Rzuciłam pistolet byle gdzie. Nie był mi już potrzebny. To w końcu broń średniodystansowa. Zamiast niego po chwili trzymałam już długi mocny kij. Nie zdążyłam jednak nic zrobić nim zwierz przykuł mnie do ziemi...
W śnie wszystko może się zdarzyć. Ogranicza nas jedynie nasza wyobraźnia i silna wola. Uwierzcie na słowo ciężko jest coś sobie zmaterializować, gdy czuje się na sobie wilkołakowy oddech. Kij zrządzeniem losu wylądował w jego paszczy zamiast mojej głowy. To chyba jedyny plus ten sytuacji - miała jeszcze głowę.

Pazury również zacisnęły się na mojej niedoszłej broni. Wiedziałam, że w każdym momencie może ją połamać, więc próbowałam go z siebie zrzucić. Kopałam i wierciłam się. Wszystko trwało bardzo szybko. Sama nie wiem jak udało mi się wydostać spod tego ciężkiego cielska. Z kija nie zostało nic pożytecznego. Dlaczego nie przywołałam czegoś mocniejszego np. z metalu? Cóż, gdy na mnie biegł zdążyłam wymyślić jedynie zarys, a w głowie cięgle miałam obraz tamtego chłopaka ze swym kijkiem. Tym razem będzie inaczej. Wyobraziłam sobie ostatnią broń – lekki miecz jednoręczny. 
Bestia jeszcze nie zdążyła wstać, a ja byłam gotowa do działania. Gdy wilkołak się na mnie rzucił, ja zamknęłam oczy i podściełam mu głowę. 

Cisza. Żadnego krzyku, wycia, skomlenia. Nic. Jego ciało zamieniło się w chmurę motyli i po chwili znikną jak typowa Nocna Marra. Koszmar prysł. Pytanie tylko, czy nie za późno, czy jego właściciel żyje? 
Oprzytomniwszy sobie, że  moja misja jeszcze się nie skończyła podbiegłam do chłopaka. Z minuty na minute robił się coraz bardziej przeźroczysty. Podniosłam go i zrobiłam to należało - uderzyłam go otwartą ręką po twarzy. To powinno go obudzić i przywrócić do rzeczywistości. 
Las nieco się przerzedził, księżyc stał się mniej upiorny i aż miło się na niego patrzyło. Gwiazdy lśniły jak brokat. Po wietrzę wypełniał zapach sosnowych igieł. 
Tak. Chyba mi się udało. Jednak nie mogłam jeszcze wiedzieć, że to dopiero początek najdłuższego koszmaru w moim życiu.




Komunikat

Na razie opowieść  "Herb" zostawiam sobie do dokończenia na później.  Od teraz zamierzam tutaj umieszczać  opowiadanie, które jeśli skończę zamierzam pokazać w szkole. Zobaczymy jak to wyjdzie. 
Dziś lub jutro  dodam pierwszy rozdział. Kolejne będą pojawiać się co tydzień w niedzielę. Mam nadzieję, że spotkam się z ostrą budującą  krytyką, bo puki co nic nie jest w stanie sprawić bym spojrzała na swe dzieło w sposób profesjonalny i znalazła co mi tu brakuje. Liczę na was
 Poniżej coś co wam podpowie wokół jakiej tematyki będzie się te opowiadanie kręciło.